niedziela, 24 lipca 2011

Uśmiech
od Ducha do ucha

     Każdy z nas ma tysiące powodów do narzekania i, wbrew pozorom, tyle samo, jak nie więcej powodów do szczęścia. Jednak jedyną wagą, na której można zważyć i porównać sumę ziemskich pomyślności z górą piekielnych nieszczęść, jakie nas dotykają, jest duchowa rozWaga. Podstawą zaś tej rozWagi jest radość prosto z nieba, która uzdalnia do dziękczynienia za obydwie szale naszego życia. Właśnie ta radość czyni bogaczami ludzi ubogich, a jej brak sprawia, że najbardziej majętni zostają z niczym. To dzięki niej na twarzy człowieka, również człowieka cierpiącego, rysuje się prawdziwy uśmiech, którego ostatnio jestem fanem i szczęśliwym nosicielem.

    W przeciwieństwie do szczęścia, które czasem może być całkiem przyziemne lub wręcz niskie, radość zawsze związana jest z niebem. Nie dość, że z nieba pochodzi, bo przecież jest Darem Ducha Świętego, to również do nieba unosi. Obdarowany radością człowiek nawet swoim ciałem wyraża uniesienie ducha - ku górze podnoszą się rozweselone powieki i uhahane kąciki ust, wzniesione zostają nieuwiązane niczym ramiona i dłonie, a nogi same rwą się do tańca, chcą skakać z radości. Radosny człowiek tryska całym sobą ku niebu, co znaczy, że już tego nieba smakuje tu na ziemi.
    "To ja? Niemożliwe... Widzę sympatycznego gościa!" - wykrzyknąłem z niedowierzaniem, spoglądając rok temu na świeżo cyknięte zdjęcie z moją osobą. Od kiedy życie nabrało dla mnie jakości HD nie mogłem z początku rozpoznać się w lustrze z powodu niby niewielkich, ale ostatecznie kolosalnych zmian w wyglądzie mojej facjaty. Prawda, ubyło mi trochę pyz i podbródków, kucyk z tyłu głowy wylądował w śmietniku, ale największe zdziwienie wywoływały i nadal wywołują te szerzej otwierające się powieki i jeszcze szerzej rozsunięte kąciki ust. Moje pogodne oblicze zaczęło wyrażać pogodę ducha, a zaskakiwało mnie tylko dlatego, że długo, może za długo moje wnętrze było zachmurzone, targane burzami czy spowite gęstą mgłą. Choć to permanentne, trwające dłużej niż jeden sezon, załamanie pogody ducha minęło, to o uśmiech w moim codziennym życiu wcale nie tak łatwo. Nie będę ukrywał, że wezwanie św. Pawła z Pierwszego Listu do Tesaloniczan - "Zawsze się radujcie" - w wielu obecnych sytuacjach brzmi jak abstrakcja lub totalna kpina nie mająca nic wspólnego z tym, co dzieje się wokół mnie, a przede wszystkim we mnie, w środku.
    Bywa tak, jak ostatnio, że wszystko idzie na opak. Na studiach bieg z przeszkodami (niestety, semestralna meta wciąż niezdobyta, a ja już padam z nadmiaru przeżywanego stresu). Wszystko, co mogło się popsuć, to się popsuło według prawideł Morgana, a złośliwość żywych ludzi lepiej pozostawić bez komentarza. Nawet prosta, całkiem pusta droga staje się dla nieszczęśnika najlepszym miejscem do wypadku na rowerze. Do tego portfel zamienia się w przechowalnię nieopłaconych rachunków, a bankomat w ścianę płaczu. Wygasa opieka nad dogodnym lokum i z braku lacku nadchodzi pora powrotu na rodzinne śmieci. Na domiar złego ból się nasila, lecą wyniki lekarskich badań, a wizyta u lekarza wyznaczona na piątek, tyle że za dwa miesiące i o godzinie 10:32 (czytaj: Ty, chory... masz 3 minuty w gabinecie!). Przy natłoku tych przeciwności losu z głowy biedaka wypadają terminy zwrotu wypożyczonych książek, do których wątła miłość zanika. Każdy ma takie momenty, że życie po prostu przerasta, przeraża i dłużej już się tak nie da. Chciałoby się w obliczu pecha, nieszczęścia do kwadratu i bez rozwiązania uciec, ale ja nie mam gdzie... ani z kim się ewakuować. Jednak z pomocą w kryzysie radości, wiary i nadziei również, przychodzi Dobra Nowina, która wcale nie jest chrześcijańską wersją Keep smiling, która nie szminkuje krzywego grymasu niezadowolenia ani nie poklepuje po ramieniu pustym zapewnieniem "Nie martw się, wszystko się ułoży, będzie dobrze".
     Ta prawdziwa radość zaczyna się u mnie właśnie w tej chwili, kiedy zalewa mnie zewsząd ocean śmierci, a ja dzięki łasce nasłuchuję głosu z nieba. Na modlitwie porannej czytam Psalm 95 "Przyjdźcie, radośnie śpiewajmy Panu" - i rzeczywiście, wśród płaczu i zgrzytu moich zębów zjedzonych na zamartwianiu się zaczyna rozbrzmiewać pieśń. To pieśń pochwalana, która nadaje sercu właściwy rytm, zsynchronizowany z Jego Wolą, zażegnując (czasem tylko na chwilę) arytmię wywołaną szatańską kakofonią, że nic, ale naprawdę nic a nic w moim życiu nie ma sensu. Wtedy radość czy owa pogoda ducha staję się niczym łódź, którą płynie się po wodach śmierci. O ile przez jakiś czas mogę samodzielnie unosić się na powierzchni przy pomocy kurczowo trzymanych desek ratunkowych i nerwowym wymachom nóg, poruszając się bez celu, tak na łodzi zwanej pogodą ducha, ster przejmuje sam Chrystus, który wie najlepiej, gdzie mam dopłynąć, ale na pewno nie da mi utonąć w głębinach rozpaczy. Powiew Ducha Pocieszyciela w żagle rozpięte pomiędzy ramionami mojego codziennego krzyża uzdalnia podczas mojej ziemskiej żeglugi do dziękczynienia za wszystko i wnet nie straszne są te wszystkie "morskie opowieści". Głos z nieba, od Ducha, dochodzi zatem do mego ucha, kiedy ja mam ucho naprawdę otwarte i nie zagłuszone przez harmider niezadowolenia, tumult złorzeczenia Bogu. "Jeśli dziś usłyszycie Jego głos, nie zatwardzajcie serca" - mówi dalej Psalm 95.
     Słowo Ducha i otwarte ucho stają się początkiem uśmiechu, lecz uśmiech ma też swój koniec, a znajduje się on przy drugim uchu... uchu drugiego człowieka. Uśmiech bowiem jest pełny, kiedy rozdaje się wokoło, zaraża i wskazuje kącikami, skąd bierze się radość i dokąd ona prowadzi.

Dlatego na początku dnia zwracam się do Was:

Poproszę uśmiech! :D

PS Zapraszam do zapoznania się z nową zakładką Poluckruj!


czwartek, 7 lipca 2011

Pogoda sprzyja...


Deszczowa pogoda sprzyja nostalgicznym melodiom.

A rozłąka z klarnetem, co wraca właśnie z reanimacji przeprowadzonej przez mojego wujka z Krakowa, sprzyja wyjęciu calrineau, które zostało mi podarowane, ale okazało się stroić żałośnie...

Dziś ta skumulowana żałość pasuje jak ulał do aury za oknem
- sami zobaczcie:



A może ktoś z Was rozpoznaje tę górską balladę, hm?
(edit: odpowiedź w komentarzu)

sobota, 2 lipca 2011

Nadzieja,
a jej siostrą jest Miłość

      Kiedy smukła i długa noga Oli zaczyna muskać pasy przejścia dla pieszych, ma się nieodparte wrażenie, że wszyscy wokoło kierowcy stanęli na czerwonym tylko po to, by móc podziwiać lekkość, z jaką porusza się ta blond-piękność. Doprawdy nie wiadomo, czy wzrok ulokować na jej przebierających po zebrze, gazelich nogach czy też na rozwianym dziewczęco, jasnym włosie z push up'em. Czy też na innych push up'ach, dostrzegalnych to tu, to tam, bo Ola niemal tańczy chodząc. Kiedy na tym samym przejściu rusza Ewa, zza kierownic zapewne unoszą się błagalne litanie oraz wezwania do św. Krzysztofa, by jak najszybciej doturlała się na przeciwległą stronę ulicy i broń Boże nie zaczęła rodzić na środku jezdni. W jej wypadku to raczej: "Don't push!" Zakładam się, że nikogo nie pociąga to, jak powoli powłóczy nogami, niosąc resztkami sił ciężar życia, który rośnie od niespełna dziewięciu miesięcy. Uczes Ewy chyba też nie zasługuję na uwagę... Chyba że znacie jakiegoś zdolnego do poświęceń stylistę, który zgodziłby się na dłuższą interwencję fryzjerską?

      Faktycznie, Ola, w przeciwieństwie do Ewy, widzi się z fryzjerem regularnie, przynajmniej raz w miesiącu. Wiem o tym, bo rozmawiamy ze sobą bardzo często i o wszystkim, chociaż tych babskich pierdół "o pudrach na krzywonos i odżywkach na porost" wolę unikać (ale o tym później). I o wiele bardziej lubię z nią rozmawiać w kameralnych warunkach, a niżeli pojawiać się w miejscach publicznych, gdzie rozbiegane męskie spojrzenia lądują pełne zachwytu na niej... lub pełne zazdrości na mnie. Nie wiem jak Ola, ale ja wtedy czuję się jak w jakimś dziwnym teatrze. Tyle że, poza opromienieniem przez główną gwiazdę tego przedstawienia, nic mnie nie uprawnia do stąpania po scenie, na którą wepchała mnie nieprzeciętna uroda mojej kumpeli. Trzeba jednak przyznać, że w tańcu to zainteresowanie moją partnerką przynosi pewną korzyść. Nikt, przepraszam: nikt z mężczyzn nie chce zasłaniać rozkołysanej w tańcu Oli, przez co stwarza się wokół niej aura masowego zauroczenia, a materializując się w postaci wolnej przestrzeni, gratis otrzymujemy razem do dyspozycji kilka bezcennych dodatkowych decymetrów czy wręcz metrów kwadratowych tanecznego parkietu. To ma sens. Taniec z Olą potrafi mnie kompletnie rozluźnić i rozweselić. Ola rusza się z tak fantastycznym powabem, ujmującym uśmiechem, no i wielce zaskakującym zaufaniem do mnie, że nie sposób w takich okolicznościach powstrzymać mi się od cokilkusekundowego wymachu moich szczudłowatych nóg i przydługich rąk gdzie się tylko da. Niestety, czar zazwyczaj pryska wraz z wyciszeniem muzyki, kiedy Ola staje się... Bardzo smutna... i przykra, momentami aż nie do zniesienia. Zaciskam zęby i pięści, sztywnieją mi nogi. Szlag trafia całe wcześniejsze rozluźnienie w rytmie cha-cha. W takich chwilach w myślach i słowach porównuję ją do jej siostry, Ewy.
    Z Ewą być może nie chadzam na dancingi a okazja do szaleństw na parkiecie szybko się nie nadarzy - wiadomo: końcówka ciąży, lada moment poród, połóg, noworodek, potem kolki, biegunki, nieprzespane noce, płacz i ząbkowanie dziecka, płacz i zgrzytanie zębów matki - to wiele niekłamanej radości sprawia mi rozmowa z nią, a nawet zwykłe, często czysto przypadkowe spotkania na ulicy. Dobrze czuję się w towarzystwie Ewy, bo ona dobrze czuje się sama ze sobą. Zresztą nawet jakby doszło do wspólnej imprezy, Ewa zapewne wolałby tańczyć z Markiem, swoim ukochanym mężem, a moim kilkuletnim kolegą. Dodaje otuchy widok, jak cieszą się dziś sobą nawzajem, bo nie zawsze między nimi było dobrze. Myślę, że sporo zła w ich znajomości przynosiły wszelkie wątpliwości i negacje ze strony Ewy. Ewa bowiem kiedyś, tak samo jak obecnie Ola, przekreślała praktycznie każde szczęście, jakiego mogła smakować zupełnie za darmo. Miała problem z akceptacją siebie, a przeważnie z akceptacją swojej wagi. Uważała się za grubą, a w rzeczywistości cierpiała na chorobliwą niedowagę...
    Turbina niezadowolenia Oli zazwyczaj zaczyna się od tych niepozornych trybików - rzeczonych babskich pierdół, że nos za duży albo biust za mały, że na głowie włosów niewiele, tymczasem gąszcz na łydkach jak w Amazonii, a i tak noszone spodnie z nogawkami do kostek nie zasłonią coraz to nowych zmarszczek na twarzy. Za chwile, po płaczu nad monstrualnymi bruzdami na policzkach i czole (łzy je mają wygładzić czy co?), będzie mowa, a raczej szloch o starczym wieku i nikłych szansach na przyszłość, świetlaną, bo już od samego słuchania tych narzekań i roztaczania atmosfery dramatu zostajesz wtrącony do najciemniejszych zakamarków kobiecości. A bardziej niż estetyczne, ale przy tym całkowicie wydumane, mankamenty w fizjonomii Oli, przerażające wydają się jej defekty duchowe, kreślące czarne wizje jej samej i całego świata, wszechwładzy nieszczęścia w jej życiu, o którym to potrafi rozprawiać z pełnym przekonaniem godzinami. Uwierzcie mi, że w mrocznych godzinach znika wszelkie piękno z twarzy tej dziewczyny. Duże, niebieskie oczy mimo że załzawione, to nie lśnią, raczej zasłania je natenczas matowe zwątpienie. Tusz co prawda nie rozmazuje się pod przeciekiem rozpaczy z głębin refleksji o życiu, ale ja wtedy jestem bezradny niczym krem Nice Eyes firmy Vichy, który być może pomaga na nieatrakcyjną skórę, która po płaczu wokół oczu wisi, ale nie uratuje żadnej dziewczyny przed wisielczym humorem. Mogę Olę próbować pocieszać, ale pomimo lat znajomości nie mam pojęcia jak ją prawdziwie uradować. Nie potrafię zahamować lawiny rozpoczynającą się od niewinnie za dużego dużego nosa, a kończącej się na tonach rozpaczy złożonej z gruzów każdej warstwy jej życia. Przyglądając się temu mechanizmowi autodestrukcji, zamiast wspierać ją, wpadam w furię, tak jak wczoraj. Pokłóciłem się z Olą niemożebnie, zmęczyło mnie jej czarnowidztwo jak nigdy przedtem. Jak można tak narzekać i kłamać sobie samemu? Wczoraj moja wyrozumiałość została kompletnie wyczerpana.

- Cześć Olu, dokąd zmierzasz? - zapytała Ewa, sapiąc na białym pasie przejścia dla pieszych.
- Cześć siostra, jestem umówiona nieopodal z Łukaszem, lubię go, ale mam go serdecznie dosyć. Zresztą, jak wszystkich... - intonacja w przywitaniu Oli opadała nisko z drastyczną prędkością.
- Poczekaj, pomóż mi zejść na chodnik, bo zielone już wygasa. - Tak naprawdę Ewa miała na myśli wygasającą w ustach siostry nadzieję na jakiekolwiek szczęście.
    Obydwie siostry przystanęły obok kwietnego straganu. Ciszę zabił warkot silników w ruszających samochodach.
- Olu, chodź no do mnie! - powiedziała ciepło Ewa z rozpostartymi ramionami.
Siostry przytuliły się, lecz mimo otwartej postawy Ewy, Ola wyglądała trochę niezdarnie w przyjętej pozycji.
- Jeju, nie chcę uszkodzić brzucha!
- Nie uszkodzisz, kocham Cię!

- Ewka... kopie! Mały mnie kopie! - wykrzyknęła podekscytowana Ola - Co za siła!
- Cieszy się, Olu, ze spotkania ze swoją przyszłą mamą chrzestną... Bo właśnie w kumy Cię chcemy wraz z Markiem poprosić. Swojego chrześniaka chyba nie masz dosyć, prawda? Co Ty na to, mamo Olu?
- Jak nas nasza matka zostawiła w bidulu... - zaczęła cicho łkać Ola - to rodzice chrzestni też nas mieli gdzieś!!!
Ewa ze spokojem odpowiedziała:
- Tak, ale "choćby matka zapomniała o swym dziecku, Ja nie zapomnę Cię!" Nie było by nas tu, a pomiędzy nami mojego brzucha, gdyby Bóg o nas zapomniał...

    Za kwietnym straganem stałem ja, z badylem w ręce. Zwlekałem z wyskokiem zza wiadra tulipanów, aż odejdzie Ewa, bo przecież do Ewy nieustannie porównywałem moją Olę. Chciałem ją przeprosić, bo wczoraj przesadziłem w słowach. Teraz siostry tuliły się do siebie. Przyglądałem się im, ich więzi. Więzi cierpienia, a także miłości. Głupio mi się zrobiło, że kiedy przy mnie Ola wypłakiwała swoją mantrę nieakcpetacji całego życia, ja nigdy jej nie przytuliłem. Nie powiedziałem, jak bardzo cieszę się z tego, że jest, że się znamy, że cudownie tańczy, że lubię, gdy mi w tańcu ufa. Nie potrafiłem jej kochać, kiedy mówiła mi o swoim cierpieniu...

- Ewka, zgadzam się, chcę być matką!



PS Wszelka zbieżność imion, sekwencji wydarzeń, tudzież marek kremów pod oczy jest przypadkowa! Cała historia w mojej głowie się zadziała, a ze względu na rażącą obecność luckru została opublikowana w Luckrowni.