środa, 20 stycznia 2016

W mordę!

Ciemno, cicho. Nawet komórka milczy.
Gwizdu fujarek nie słychać od dobrych kilku dni. Tak zdarza się tu coraz częściej. W tym jednak nie do końca śpiącym mieszkanku w dzielnicy robotniczej unosi się zapach kawy i podgniłych resztek żarcia. I ten smród maści rozgrzewającej. Fuj. Góra zaschniętych garów rośnie od ponad tygodnia, a do podłogi przywierają już skarpety. Wczorajsze, dzisiejsze, bez różnicy, chwila moment i już materiał muszę zdzierać z gumoleum. To zapewne sprawka naparu z goździków, co mi się wylał którejś nocy. Może ta mikstura, oprócz silnych substancji przeciwbólowych, skrywa również moce wzmacniające siły grawitacji. To by się nawet zgadzało, coraz trudniej podnieść mi się z łóżka.

Przed chwilą musiałem sięgnąć po tramal... Na samą myśl o nim, robi mi się niedobrze. Mam nadzieję, że zaraz się do mnie choć trochę uśmiechnie. Niech nie baczy, że nasza rozłąka trwała niespełna rok. Puśćmy co złe w niepamięć. Proszę, by uśmiechnął się chociaż półgębkiem. Większych oczekiwań nie mam. Nie życzyłem sobie tych spotkań, które tak naprawdę wnoszą znikomą ulgę podczas tych dni spowitych mrokiem. Byłem przez ten rok uparty. I co z tego? Leki przeciwpadaczkowe w pogotowiu, zastrzyki z ketonalu czekają na przybycie pielęgniarek z mojego najbliższego środowiska. Wiązka spolaryzowanego światła skierowana już dokładnie tam, gdzie boli...

W mordę!
Dziś już wymiękam.

Pewnie wkrótce kolejna fizjoterapia. Odliczanie dni... długich 72 lub więcej dni do kolejnego zabiegu paraliżującego mięśnie twarzy, szyi, a ostatnio i głowy. Niewykluczone, że lada dzień i definitywna wyprowadzka ze stancji, na której dziś, już całkiem oficjalnie otwieram domowy oddział traumatologii. Odział zadłużony, jak we wszystkich szpitalach w Polsce.
Domowy, bo doktory, za przeproszeniem, wuja się znają. Robią, co mogą, ale... Nie potrafią skutecznie wyleczyć. Postawić na nogi.

Dla niewtajemniczonych: od kilkunastu lat cierpię na chorobę neurologiczną, zwaną tajemniczo dystonia ogniskowa. (Na łamach blogu nie wspominałem o niej często, ale teraz trudno będzie przemilczać temat moich zdrowotnych trudności.) To takie niewiadomoco, co każe określonej grupie mięśni szkieletowych w Twoim ciele kurczyć się zupełnie bez... wbrew Twojej woli. Choroba o wielu twarzach, lubująca się wśród muzyków (kurcz muzyka) i pisarzy (kurcz pisarski). Zagadkową przypadłość zdiagnozowano u mnie dopiero kilka lat temu. Aby tego było mało doskwierają mi problemy ze stawem skroniowo-żuchwowym. Takim małym, w szczęce. Używasz go przy każdym kęsie, wypowiedziany słowie, wyśpiewanej głosce, ziewnięciu i pocałunku. Mimo kilku podejrzeń, pewnych ustaleń i rozpoznań (jak czynniki genetyczne, gra na instrumentach dętych, wrodzony niedorozwój części żuchwy), licznych konsultacji i nawet zagranicznych badań, wielu sposobów terapii, ból doskwiera mi na tyle, że potrafi konkretnie zdezorganizować życie. I nie ukrywam, mam często ochotę się poddać. Wielu medyków rozkłada ręce, a cała rzesza bagatelizuje zgłaszane przeze mnie dolegliwości ze względu na moją medyczną przeszłość w kolorze żółtym.

Pewnie jeszcze tej nocy zabraknie mi paciorków i przytłoczy bezlitośnie nadmiar Bożych tajemnic. Proszę o modlitewne wsparcie, ból jest już tak silny, że zacznę chyba chodzić po ścianach. W sumie te klejące skarpety mogą się przydać.

Wcześniej tylko powinienem zamurować okna...
i wykręcić klamki.


Proszę o modlitwę, bo nawet jeśli ostatnio udaje mi się utrzeć luckier, to bardzo szybko gorzknieje.