Mój pies nazywał się Karo i nie był mój. Był dla mnie kimś więcej niż psem. Był kimś więcej niż towarzyszem. Przykurczony kundel z posiwiałym pyskiem stał się moim pierwszym niewymyślonym i najlepszym przyjacielem z dzieciństwa.
Mieszkaliśmy wtedy w centrum miasta przy niewielkiej uliczce zbiegającej stromo w dół. Nasza dziurawa droga łączyła się od góry z tłoczną arterią, przy której mieściło się moje przedszkole, podstawówka, bidul, a przylegające gęsto do siebie kamienice kryły niezliczone sklepy i sklepiki, w których mama jeszcze do niedawna płaciła dziesiątkami tysięcy złotych. Największy ze sklepów znajdował się dwa pstryknięcia kapslem od domu.
Niemożliwe do wymówienia delikatesy, po mojemu gilikatesy, a w skrócie gilki, bardzo szybko stały się miejscem, w którym podarowane od babci monety (tak, monety!) mogłem wymienić na marzenia. Te z kolei skrywały się w czekoladowych skorupkach owiniętych biało-czerwonym pozłotkiem. Kiedyś, gdy byłem naprawdę mały i nie miałem jeszcze 6 lat, wyobrażałem sobie, jak po nocach ekspedientki, niczym kwoki, wysiadują moje ulubione zabawki. Dziecięcym fantazjom nadszedł kres, z trudem poskładane literki w gazecie dziadka ułożyły się na całkiem niemagiczny donos. Prasa rozpisywała się o finansowym sukcesie francuskiego potentata odpowiedzialnego za produkcję Kinder Niespodzianek, znanych dzieciom na całym świecie. Musiałem żyć dalej, tyle że teraz ze świadomością, że to nie umalowane i pachnące sklepowe znoszą specjalnie dla mnie czekoladowe jajeczka. I tak przez lata darzyłem je wszystkie sympatią, gdyż z cierpliwością znosiły nie jajka, a kaprysy szczerbatego klienta, który przed zakupem życzył sobie dokładnego zważenia łakoci z wytłaczanki. Waga jajka oscylująca pomiędzy 35 a 38 gramów miała gwarantować wyklucie się samych miłych niespodzianek, czyli figurek z sezonowych serii, gumowych elfów i metalowych żołnierzyków.
Ludziki, czyli mali ludzie, w przebraniu krokodyla lub hipopotama, ze skrzydłami lub z przewieszonym bagnetem, byli mi bliżsi niż duzi ludzie, dorośli. Oni nie potrafili się bawić, mieli same problemy. To właśnie dzieci i mali ludzie z upodobaniem schodzili ulicą w dół. Na dole było całkiem inaczej. Zielono w lecie, a w zimie biało. Tam na górze, w czystych ubraniach, szło się do kościoła, do sklepu, do szkoły, wsiadało w autobus i jechało we wszystkie zakątki miasta. Tu na dole zdzierało się enty raz pocerowane dresy, łokcie i kolana, uczyło się bronić bramki, przeprowadzało wojenne kampanie i wyścigi formuły jeden, zbierało się cięgi od starszych, szalało na sankach. Tu nikt nie pytał, czy lekcje odrobione, a za kapsle, karteczki, wszelkie skarby odpowiednie do obowiązującej natenczas mody mogłeś kupić co najmniej pół królestwa. Najlepiej mimo wszystko wspominam to, jak na łące z wielkim pagórkiem pośrodku, z horyzontem, który za szybko się nie kończył, z powodzeniem mogłem oddać się zabawie i dalekim podróżom. Tak, tak, dalekim podróżom…
Zazwyczaj chodziło się po prostu, na drzewa i dachy, do domostw w ruinie. Innym razem wędrówki prowadziły dzikimi ścieżkami w chaszcze, do podziemnych przejść pamiętających czasy wojny, do kanałów, które zaczynały się przy mitycznej wieży ciśnień. Czasem podróż w nieznane prowadziła hen daleko. Wystarczyło się tylko położyć na trawie. Dzięki wyobraźni, a także dzięki towarzystwu ludzików, w jednej chwili mogłem znaleźć się gdziekolwiek chciałem. Najczęściej były to wyśnione światy, pełne dziwów, nieskażone prawami fizyki. Z małymi ludźmi czas mijał przyjemniej niż z rówieśnikami, których coraz bardziej się wstydziłem.
Dół ulicy, foto: M. Niećko |
Było mi wstyd za to, co działo się w domu. Nie z mojej przyczyny, choć i tak całą winę, chcąc nie chcąc, brałem na siebie. Dorosłe problemy przy pląsach Deep Purple w tle, spowite ciemnością i dymem, okraszone krzykiem i łzami, cuchnące gorzelnią, dzień po dniu zamiast obojętnieć, dotkliwiej raniły niepewnością i przygniatały ciężarem beznadziei. Nigdy i nikomu o tych problemach nie wspominałem. Tylko czasem… tym małym ludzikom napomknąłem, że dziś wydarzyło się… znowu to samo. Na szczęście oni, swoją bajkową aparycją, czarodziejską mocą i niewzruszoną śmiałością zabierali mnie niezmiennie do beztroskich krain, z których przybyli do mnie niegdyś w czekoladowej otoczce. To były wspaniałe podróże, chwile wytchnienia. Dlatego czar pryskał w momencie, gdy jakaś niewidzialna i wroga siła doprowadzała do zaginięcia, zagubienia któregoś z moich małych przyjaciół. Rozgrywał się wówczas prawdziwy dramat, świat dziecka, przez dziecko stworzony… kończył się…
Dziękować Bogu, że francuski potentat wzmógł produkcję, przenosząc część fabryk do Chin. Nie mogłem też narzekać na słabość babci do mnie, która zawsze w portmonetce odnajdywała jakieś drobniaki. A panie w gilkach na widok mojego szczerbatego uśmiechu u progu, jak na zawołanie, zaczynały odważać dla mnie czekoladowe jajka i przeprowadzać wstępną selekcję, zanim jeszcze zdążyłem dobrze ustawić się w kolejce.
Po polanie z pagórkiem pośrodku całymi gromadami błąkały się kundle. To były naprawdę inne czasy. W samopas chodziły i psy, i dzieci. Jeden z czworonogów, zamiast biegać w stadzie z innymi, wolał chodzić sam. Zupełnie jak ja. Choć nie wyglądał za ciekawie, przypominał takiego włochatego przykurcza ze smutnymi, wiecznie załzawionymi oczami, bardzo szybko zaprzyjaźnił się ze mną i dołączył do „naszej ekipy”. On, ja i oczywiście ludziki. Nim się obejrzałem, przybiegał do mnie na każde zawołanie i bywało, że całe dnie nie opuszczał mnie ani na krok. Nie miał nic przeciwko temu, że mali przyjaciele skakali po nim od czubka mokrego nosa po koniec niemal skołtunionego ogona. Wspólnie odkrywaliśmy nowe miejsca, innym razem po prostu leżeliśmy na łące długie godziny z rozmarzonym wzrokiem utkwionym gdzieś w chmurach. Tworzyliśmy zgrany… duet. Było ciekawiej, weselej, a nawet bezpieczniej. Mój kompan odstraszał innych donośnym szczekiem, którego nie powstydziłby się policyjny owczarek. Chadzaliśmy daleko, dokąd oczy poniosą i tam, gdzie można było się dostać dopiero po ich zamknięciu.
Karo należał do staruszki, która mieszkała w kamienicy położonej niżej niż nasza. Wypuszczała go na całe dnie, dlatego nigdy nie brakowało nam czasu na zabawę. Kumplowaliśmy się, więc zacząłem po mojego kumpla przychodzić do jego domu. „Dzień dobry, czy wyjdzie Karo?” – tak witałem się z jego właścicielką. Jednej z wizyt u mojego przyjaciela w domu nie zapomnę do końca życia.
Był majowy sobotni poranek, całe lato przed nami. Właścicielka Karo zaprosiła mnie do środka, właśnie układała żółte kwiaty w wazonie. Nauczyłem się tego dnia lekcji na całe życie: tylko prawdziwych przyjaciół odwiedza się w ich domach, wszyscy inni, z bajkowych krain i nierealnych poligonów, są wymyśleni. „Muszę Ci coś powiedzieć. Karo już od dawna jest chory na nosówkę. To niegroźna choroba dla człowieka, ale dla psów prawie niewyleczalna. Karo jest stary, starszy od Ciebie, pewnie niedługo umrze…” Widziałem, że jej przykro. Było jej szkoda i psa, i mnie. Wiadomość wbiła się gdzieś głęboko, a ból w sercu dopomógł mi pojąć, że Karo nie jest zabawką, nie jest wymyślonym przyjacielem, którego mogę odłożyć na półkę lub ustrzelić na nowo na stoisku ze słodyczami w gilikatesach.
Długo przed zaśnięciem rozmyślałem o dniu jego śmierci. Dochodziło do mnie, że jego odejście będzie niczym w porównaniu z feralną wizytą w przedszkolnej łazience, kiedy mój słonik ześlizgnął się z żeberka kratki kanalizacyjnej i bezpowrotnie przepadł w spienionych czeluściach. Zrozumiałem, że już żaden uśmiech na przywitanie, choćby ręcznie malowany, nie będzie tym samym, co merdanie ogona mojego wiecznie załzawionego przyjaciela. On nie pochodził z krainy szczęśliwości przedstawionej na kredowej ulotce, w jego oczach wzbierał gęstniejący śluz, a nos, choć mokry, wysychał przykro jak rodzynka, której nie mogliby odmalować najznamienitsi malarze z Francji i każdego innego zakątka świata, za Chiny! Tej nocy dotarło do mnie, jak wiele nas łączy. Mimo marzeń, mój rodowód również nie miał nic wspólnego z nibylandią. Po raz pierwszy ktoś, z kim spędzałem czas poza domem, nie musiał zabierać mnie do świata marzeń, obiecywać gruszek na wierzbie. Zaprosił mnie do domu, do swojego życia, a nawet umierania. W końcu znalazłem kogoś, kto jak ja – cierpiał. Nareszcie mogłem komuś wyznać, jak się czuję i co przeżywam na co dzień.
Karo stał się moim powiernikiem, znał moje sekrety, o których nie wiedział żaden z moich kolegów. Jemu nie wstydziłem się przyznać do najbardziej mrocznych myśli. Zlizywał łzy z mojego policzka, a ja koszulką wycierałem mu pysk i oczyszczałem ślipia. Nie przeszkadzało mi, że zwierzałem się… zwierzęciu. Nie wiem, kiedy Karo przestał dla mnie być psem, a stał się przyjacielem. Prawdziwym. Karo towarzyszył mi w moich problemach, a ja byłem z nim w chorobie. Nasze zabawy tak naprawdę się nie zmieniły. Może tylko o tyle, że częściej podwędzałem kiełbasę i inne smakołyki z domu. Mimo zbliżającego się końca, naprawdę dobrze się bawiliśmy. Wciąż chodziliśmy na dół ulicy, czasem dalej niż pozwalała mama, którą cieszył mój rosnący apetyt.
Spędziliśmy razem jeszcze prawie dwa lata. Oddech Karo stawał się cięższy, a po głośnym i groźnym poszczekiwaniu pozostało suche rzężenie. Oczy mojego najlepszego przyjaciela zaszły mgłą. Tracił wzrok, kiedy ja w życiu zaczynałem widzieć coraz więcej. Kurczył się, choć już kilka miesięcy wcześniej i tak wydawało mi się, że zadaję się z największym przykurczem w okolicy. Z czasem przestał sam schodzić po schodach. Znosiliśmy go na krótkie spacery. Coraz częściej przesiadywał na ukwieconym balkonie, z którego ponad drzewami rozpościerał się widok na nasz pagórek i polanę. Nie wiem, w jakich okolicznościach odszedł, ale wyobrażam sobie, że właśnie na tym balkonie dokonał żywota.
Zanim jednak przyszło się rozstać, kilka miesięcy wcześniej, powziąłem sobie za cel nauczenie się psiego języka… I nie fantazjując, udało mi się bezbłędnie opanować artykulacyjne tajniki psiej mowy.
Nauczyłem się szczekać jak rasowo nierasowy kundel. Na dźwięk mojego szczekania i wycia zaczęły uciekać nie tylko koci lokatorzy dachów i śmietników, ale i inne psy. Role się odwróciły, kiedyś to Karo bronił mnie, teraz ja musiałem odciągać od niego nieproszonych gości, którzy miewali czasem niecne zamiary. Z podkulonym ogonem uciekały nawet rosłe bulteriery... No dobrze, tu trochę koloryzuję. Tak czy siak, przykręcenie psiej głowy, z jednym uchem do góry też było pożądaną reakcją u natręta, który zdawał się spotkać z najbardziej absurdalną sytuacją w swoim pieskim życiu.
Szczekający człowiek – to doprawdy dla psa musiało wyglądać dziwnie. Zresztą wzbudza zdziwienie nadal, bo nauka nie poszła w las i nadal szczekam… podczas wygłupów z dziećmi lub gdy poczuję zew natury. ;)
Przyznam się Wam, czymś bardziej niesamowitym niż szczekający chłopiec jest rozumiejący Cię pies. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje dzieciństwo właśnie bez niego. Pies, który nie był mój, choć zawsze ze mną, który nie mówił, potem nawet nie szczekał, ale słuchał i rozumiał. Nie jeździł też koleją, ale podróżował ze mną w nieznane. Najważniejszą z podróży będzie ta nieopodal, do jego domu, do niewymarzonego życia. Obrońca, który później sam potrzebował pomocy. Niewymyślony, a na zawsze w moich myślach – prawdziwy przyjaciel.