Każdy z nas ma tysiące powodów do narzekania i, wbrew pozorom, tyle samo, jak nie więcej powodów do szczęścia. Jednak jedyną wagą, na której można zważyć i porównać sumę ziemskich pomyślności z górą piekielnych nieszczęść, jakie nas dotykają, jest duchowa rozWaga. Podstawą zaś tej rozWagi jest radość prosto z nieba, która uzdalnia do dziękczynienia za obydwie szale naszego życia. Właśnie ta radość czyni bogaczami ludzi ubogich, a jej brak sprawia, że najbardziej majętni zostają z niczym. To dzięki niej na twarzy człowieka, również człowieka cierpiącego, rysuje się prawdziwy uśmiech, którego ostatnio jestem fanem i szczęśliwym nosicielem.
W przeciwieństwie do szczęścia, które czasem może być całkiem przyziemne lub wręcz niskie, radość zawsze związana jest z niebem. Nie dość, że z nieba pochodzi, bo przecież jest Darem Ducha Świętego, to również do nieba unosi. Obdarowany radością człowiek nawet swoim ciałem wyraża uniesienie ducha - ku górze podnoszą się rozweselone powieki i uhahane kąciki ust, wzniesione zostają nieuwiązane niczym ramiona i dłonie, a nogi same rwą się do tańca, chcą skakać z radości. Radosny człowiek tryska całym sobą ku niebu, co znaczy, że już tego nieba smakuje tu na ziemi.
"To ja? Niemożliwe... Widzę sympatycznego gościa!" - wykrzyknąłem z niedowierzaniem, spoglądając rok temu na świeżo cyknięte zdjęcie z moją osobą. Od kiedy życie nabrało dla mnie jakości HD nie mogłem z początku rozpoznać się w lustrze z powodu niby niewielkich, ale ostatecznie kolosalnych zmian w wyglądzie mojej facjaty. Prawda, ubyło mi trochę pyz i podbródków, kucyk z tyłu głowy wylądował w śmietniku, ale największe zdziwienie wywoływały i nadal wywołują te szerzej otwierające się powieki i jeszcze szerzej rozsunięte kąciki ust. Moje pogodne oblicze zaczęło wyrażać pogodę ducha, a zaskakiwało mnie tylko dlatego, że długo, może za długo moje wnętrze było zachmurzone, targane burzami czy spowite gęstą mgłą. Choć to permanentne, trwające dłużej niż jeden sezon, załamanie pogody ducha minęło, to o uśmiech w moim codziennym życiu wcale nie tak łatwo. Nie będę ukrywał, że wezwanie św. Pawła z Pierwszego Listu do Tesaloniczan - "Zawsze się radujcie" - w wielu obecnych sytuacjach brzmi jak abstrakcja lub totalna kpina nie mająca nic wspólnego z tym, co dzieje się wokół mnie, a przede wszystkim we mnie, w środku.
Bywa tak, jak ostatnio, że wszystko idzie na opak. Na studiach bieg z przeszkodami (niestety, semestralna meta wciąż niezdobyta, a ja już padam z nadmiaru przeżywanego stresu). Wszystko, co mogło się popsuć, to się popsuło według prawideł Morgana, a złośliwość żywych ludzi lepiej pozostawić bez komentarza. Nawet prosta, całkiem pusta droga staje się dla nieszczęśnika najlepszym miejscem do wypadku na rowerze. Do tego portfel zamienia się w przechowalnię nieopłaconych rachunków, a bankomat w ścianę płaczu. Wygasa opieka nad dogodnym lokum i z braku lacku nadchodzi pora powrotu na rodzinne śmieci. Na domiar złego ból się nasila, lecą wyniki lekarskich badań, a wizyta u lekarza wyznaczona na piątek, tyle że za dwa miesiące i o godzinie 10:32 (czytaj: Ty, chory... masz 3 minuty w gabinecie!). Przy natłoku tych przeciwności losu z głowy biedaka wypadają terminy zwrotu wypożyczonych książek, do których wątła miłość zanika. Każdy ma takie momenty, że życie po prostu przerasta, przeraża i dłużej już się tak nie da. Chciałoby się w obliczu pecha, nieszczęścia do kwadratu i bez rozwiązania uciec, ale ja nie mam gdzie... ani z kim się ewakuować. Jednak z pomocą w kryzysie radości, wiary i nadziei również, przychodzi Dobra Nowina, która wcale nie jest chrześcijańską wersją Keep smiling, która nie szminkuje krzywego grymasu niezadowolenia ani nie poklepuje po ramieniu pustym zapewnieniem "Nie martw się, wszystko się ułoży, będzie dobrze".
Ta prawdziwa radość zaczyna się u mnie właśnie w tej chwili, kiedy zalewa mnie zewsząd ocean śmierci, a ja dzięki łasce nasłuchuję głosu z nieba. Na modlitwie porannej czytam Psalm 95 "Przyjdźcie, radośnie śpiewajmy Panu" - i rzeczywiście, wśród płaczu i zgrzytu moich zębów zjedzonych na zamartwianiu się zaczyna rozbrzmiewać pieśń. To pieśń pochwalana, która nadaje sercu właściwy rytm, zsynchronizowany z Jego Wolą, zażegnując (czasem tylko na chwilę) arytmię wywołaną szatańską kakofonią, że nic, ale naprawdę nic a nic w moim życiu nie ma sensu. Wtedy radość czy owa pogoda ducha staję się niczym łódź, którą płynie się po wodach śmierci. O ile przez jakiś czas mogę samodzielnie unosić się na powierzchni przy pomocy kurczowo trzymanych desek ratunkowych i nerwowym wymachom nóg, poruszając się bez celu, tak na łodzi zwanej pogodą ducha, ster przejmuje sam Chrystus, który wie najlepiej, gdzie mam dopłynąć, ale na pewno nie da mi utonąć w głębinach rozpaczy. Powiew Ducha Pocieszyciela w żagle rozpięte pomiędzy ramionami mojego codziennego krzyża uzdalnia podczas mojej ziemskiej żeglugi do dziękczynienia za wszystko i wnet nie straszne są te wszystkie "morskie opowieści". Głos z nieba, od Ducha, dochodzi zatem do mego ucha, kiedy ja mam ucho naprawdę otwarte i nie zagłuszone przez harmider niezadowolenia, tumult złorzeczenia Bogu. "Jeśli dziś usłyszycie Jego głos, nie zatwardzajcie serca" - mówi dalej Psalm 95.
Słowo Ducha i otwarte ucho stają się początkiem uśmiechu, lecz uśmiech ma też swój koniec, a znajduje się on przy drugim uchu... uchu drugiego człowieka. Uśmiech bowiem jest pełny, kiedy rozdaje się wokoło, zaraża i wskazuje kącikami, skąd bierze się radość i dokąd ona prowadzi.
Dlatego na początku dnia zwracam się do Was:
PS Zapraszam do zapoznania się z nową zakładką Poluckruj!