Jest takie miejsce na ziemi, które od wieków porywa ludzkie serca do podjęcia pielgrzymiej drogi. Niewielkie z rozmiarów, lecz szczycące się międzynarodową sławą hiszpańskie miasto przez cały rok wita niestrudzone tłumy pątników, którzy bez względu na odległość, narodowość, kulturę, a nawet wyznanie przebyli czasem tysiące kilometrów piechotą lub innymi środkami lokomocji. Na mapie Europy, która nie zapomina o swoich chrześcijańskich korzeniach, przybywa szlaków pomocnych w znalezieniu drogi do celu. Droga św. Jakuba, tzw. Camino, prowadzi również z mojego miasta, Lublina. Marzenie o podjęciu świętej wędrówki od progu domu do Santiago de Compostela, tyle że rowerem, jest również skryte i w moim sercu. Ale zanim się ziści sen o pielgrzymce do "pola gwiazd", chciałbym się do niej przygotować, pokonując wcześniej mniejsze dystanse, a nade wszystko oddając moje pragnienie Świętemu Apostołowi.
Można się tylko domyślać jak teraz, w dniu kiedy Kościół Katolicki wspomina św. Jakuba Większego Apostoła, wygląda katedra pod jego wezwaniem, położona w samym sercu Santiago de Compostela. Największe na świecie, 40-kilogramowe kadzidło (Botafumeiro) zapewne okadza dziesiątki tysięcy pielgrzymów, których zgromadziła odpustowa uroczystość. Tyle samo tysięcy uścisków otrzyma średniowieczna figura św. Jakuba, którego relikwie i grób skrywa ta jedna z większy romańskich budowli półwyspu Iberyjskiego. Choć nie wszyscy pielgrzymują do Composteli z pobudek religijnych, bo na Camino miniemy się - obok rzeszy chrześcijan, a także grupek muzułmanów i buddystów - z ludźmi całkowicie niewierzącymi, to wyobrażam sobie jednak panującą wówczas atmosferę modlitwy i zmęczenia, które wydaje u grobu Świętego obfite owoce. 25 dzień lipca jest wielką uroczystością od wieków, stanowi okazję nie tylko do przeżyć duchowych, lecz także doświadczenia wspólnoty i braterstwa podczas kilkudniowej fiesty, przy dzieleniu się chlebem i wodą w okolicznych schroniskach i na polach gęsto wypełnionych namiotami. Marzę o tym, by w następnym roku podjąć pielgrzymią drogę rowerem i oddać swoje intencje św. Jakubowi.
Swoją pielgrzymkę życia chciałem odbyć już w tym roku. Jednak za późno powziąłem przygotowania. Czego będę potrzebował, żeby wyruszyć w tak daleką drogę? A pytając głębiej: jak rozeznać, czy moje pragnienie obok duchowych pobudek nie skrywa tak naprawdę chęci ucieczki przed niełatwą rzeczywistością? Te pytania, na które trudno odpowiedzieć samemu, przedstawiłem kilka miesięcy temu zakonnikowi, który udzielał błogosławieństwa wielu pątnikom wyruszającym do Santiago, który - jak się okazało podczas rozmowy - nosi podobne pragnienie serca i ma za sobą pierwsze odcinki na jakubowym szlaku. "Łukasz, jeśli to dzieło Boże, Bóg sam dopomoże. Ważne, by decyzja zapadła w zgodzie z Tobą samym, nie naruszając Twojego zdrowia i nałożonych obowiązków" - tak zaczął przy udzielaniu wskazówek. Wyliczył kilka furtek, których otwarcie miało oznaczać przychylność Woli Bożej mojej intencji. Po pierwsze miałem rozmawiać z lekarzami. Właśnie zbliżał się termin długo odkładanej wizyty u psychiatry, który poproszony o wyrażenie swojej opinii o moim pomyśle po prostu... się rozpłynął. Zaczął opowiadać o walorach takiej duchowej podróży nie tylko w ujęciu medycznym, oczywiście podpartym wynikami badań ("zawsze Ci powtarzam, że mózg ludzi wierzących w Boga czy w Absolut, siłę sprawczą, jest bardziej wydajny..." - tu zaczął się wywód o hipokampie, którego nie sposób streścić) ale także antropologicznym, wskazując na wielką siłę tkwiącą w takiej decyzji i wysiłku, który może zmienić bieg historii (w sumie wszystkie słowa z powyższego zdania mogę wziąć w cudzysłów, gdyż przytaczam wypowiedź mojego lekarza). Zachęcony entuzjazmem mojego doktora, zacząłem pytać kolejnych, dzięki którym mam jeszcze czasem chleb i coś do chleba, czy wyraziliby zgodę na mój wyjazd. W rozmowach z nimi również odczytałem otworzenie kolejnych furtek. Prawie wszystko szło jak z płatka... aż do pewnego czerwcowego południa.
Żar lał się z nieba, a ja niemal spływałem w dół po schodach w kamienicy, gdzie mieszkają moi rodzice, by odpiąć mój niepowszednio przypięty rower do barierki na parterze. Na parterze zastałem barierkę, ale po rowerze nie było ani śladu. Nie wdając się w szczegóły, rower został skradziony około 20-paru minut przed moim wyjściem z domu, w środku dnia, w ciągu kilkunastu sekund. Zawróciłem i jedyne co przychodziło mi do głowy, to słowa Psalmu 88, który miałem możliwość rozważać dzień wcześniej. Słowo to mówi o wielkim cierpieniu, samotności, to fragment Pisma św., który przed laty, w czasie głębokiej depresji, jako jedyny przemawiał do mnie, bo opisywał w pełni to, co wtedy czułem. Z moimi dwoma kółkami kupionymi za jedno koło wiązałem nie tylko pielgrzymkę do Santiago, ale również wszystkie awaryjne, okołowakacyjne plany. Czułem się jakby zapadł się pode mną ostatni skrawek ziemi, oberwał fragment urwiska, nad którym balansuje od miesięcy. Nie będę ukrywał, że jazda na rowerze jest dla mnie metodą walki z bólem i nigdy nie liczyłem przebytych kilometrów, które zawsze były drogą do poprawy jakości dnia codziennego. Wiatr podczas jazdy rozpędzał czarne myśli i prowokował do rozluźnienia mięśnie objęte dystonią ogniskową. Zacząłem w tym momencie szczerze się modlić i pytać Boga, czego ode mnie chce. Może jakoś bardzo nie zaniedbuję modlitwy, ale już bardzo dawno nie modliłem się z taką otwartością na Bożą Wolę, z pominięciem swojego rozżalenia i wewnętrznego bólu... jak psalmista z Psalmu 88. Myślałem sobie, że Pan Bóg przemówił: Masz nie jechać do Santiago.
Wydarzenie kradzieży, choć przykre, zmusiło mnie do modlitwy na serio. I chyba nie tyle moja modlitwa, co niezbadana Boża Opatrzność, stała się gruntem dla kolejnego cudu. Podczas wiosny krąg znajomych, z którymi dzieliłem się swoimi szalonymi pielgrzymkowymi planami, rozszerzał się. Po kradzieży dostałem wiadomość: Nie martw się o rower. Okazało się, że ktoś, w ukryciu zasponsorował mi rower, używany podobnej klasy do moich wcześniejszych dwóch kółek. W zestawie do roweru otrzymałem też profesjonalne sakwy, wytrzymalsze zapięcie, znakomite oświetlenie i wiele gadżetów, dzięki którym mogę pojechać hen hen... nawet do Santiago. Po kilku tygodniach okazało się, że mój pojazd jest lepiej wyposażony niż przed kradzieżą i do dziś doprawdy nie wiem, jak skomentować całe zajście. Zamiast słów, wyruszyłem w drogę... Na jednodniową pielgrzymkę Drogą św. Jakuba do Sandomierza, by swoją modlitwą podziękować darczyńcy, który nie chciał się ujawnić, bym nie czuł się w żaden sposób zobowiązany.
Pielgrzymka rozpoczęła się od porannej mszy w lubelskiej bazylice oo.Dominikanów, którzy są wprawieni w Bożej odprawie tych wszystkich, których woła Camino, szaleńców takich jak ja. Po otrzymaniu specjalnego błogosławieństwa skierowałem się nieopodal drzwi bazyliki, gdzie na kamiennym murku widnieje pierwszy z malunków muszli, która od wieków średnich służy jako symbol do oznakowania szlaków św. Jakuba, jak i kroczących nimi pątników. Choć tradycja dopuszcza poruszanie się po szlaku rowerem i konno, to wytyczany jest on zazwyczaj z myślą o pieszych wędrowcach, dlatego często przebiega przez bezpieczne ciągi komunikacyjne, polne drogi i leśne ścieżynki. Z myślą o moim objuczonym po trosze rowerze musiałem trochę nagiąć mapę, by przejechać sprawnie i bez niepotrzebnych kolizji z krzakami, korzeniami, w piaskowych zaspach. Mimo wszystko i tak po kilkunastu kilometrach ugrzązłem w porządnym leśnym błocie i niezniechęcony jechałem w stanie drugiej świeżości przed siebie. Po drodze starałem się pamiętać o nawiedzaniu świątyń, ze szczególnym wskazaniem na te, którym patronuje św. Jakub, najlepszy opiekun pielgrzymów. Udało mi się więc pomodlić przy kościele w Głusku i w Zaklikowie, gdzie odpocząłem od lipcowej spiekoty. Wraz z przybywająca sumą kilometrów, przed moimi oczyma roztaczały się coraz piękniejsze krajobrazy skryte w Dolinie Bystrzycy. Powiat Kraśnicki w Drodze do Zakrzówka witał mnie polami kukurydzy i licznymi plantacjami malin, które zdawały się nie mieć końca. Za Kraśnikiem z kolei przemierzałem pustkowia z połaci pól, łąk i lasów, urozmaicone dopiero gdzieś przy horyzoncie nieśmiało wystającymi dachami pojedynczych domostw. Po minięciu miejscowości całkowicie skąpanych w Zieleni, położonych na granicy województw lubelskiego i podkarpackiego, przeprawiłem się przez Wisłę promem w Zawichoście. Stamtąd, z dala od drogi wojewódzkiej, przemierzałem sandomierskie wąwozy odziane bogato w owocowe sady. Niestety, z powodu zawirowań czasowych i tajemniczej awarii samochodu, którym wyjechał po mnie mój znajomy, 10 km przed celem musiałem zawinąć do miejscowości Dwikozy, gdzie mój rozmontowany rower trafił do bagażnika.
Wszystkie te pomyślne zbiegi okoliczności, na które nie miałem żadnego wpływu... Samo przecież pragnienie wyruszenia do Santiago zostało zasiane w moim sercu przez Kogo innego... Nie zwalniają mnie z obowiązku stałego pytania Boga, czy rzeczywiście Jego Wolą jest, by dzień 25 lipca 2015 roku spędzić prawie nad Oceanem Atlantyckim, 3 500 tysiąca kilometrów stąd, po przezwyciężeniu niemal stałego bólu szczęki i połowy twarzy. Być może jakoś tak to już pomyślane zostało w niebie, bym zdrowymi nogami ucierał luckier...
A na koniec kilka chwil uchwyconych komórkowym aparatem...