poniedziałek, 24 grudnia 2012

By Słowo ciałem się stało

I jakoś tak Luc zawsze inaczej.
Zamiast rekolekcji - dwa tygodnie silnego bólu,
a za godzinę zastrzyk, na który czeka się jak na zbawienie.
Tylko pragnienie wiary to same. Wiary w to, że Chrystus jest w tym, co słabe...
i w każdej sytuacji potrafi przynieść nadzieję.


Narodzin Nadziei,
tej najmniejszej, ale cudownej, zmieniającej bieg historii życia
- wszystkim czytelnikom.

piątek, 16 listopada 2012

Późne odpępienie


Jesteś na ulicy, nagle kobieta w zaawansowanej ciąży zaczyna rodzić. W jej pobliżu jesteś tylko ty. Co robisz? - pewnego razu znajoma, wówczas studentka I roku położnictwa, zaczęła mnie gorączkowo wypytywać, by upewnić się, czy informacje, dopiero co zasłyszane na wykładzie, mają swoje potwierdzenie w rzeczywistości.
W porządku - kontynuowała po usłyszeniu moich wstępnych odpowiedzi - zadzwoniłeś po pogotowie, kobiecie odeszły wody, więc położyłeś ją i przygotowałeś jakieś swoje/cudze ubrania. Akcja trwa bardzo szybko, mija chwila, dziecko jest już na świecie. Co robisz z pępowiną? - i to było kluczowe pytanie...
Po jęku namysłu wykrztusiłem z grymasem: Odgryzam?
Okazało się, że odpowiedziałem zgodnie z informacjami na wykładzie. Jest jakoś w nas, ssakach łożyskowych, zapisane to odgryzanie pępowiny, ale w takich ekstremalnych warunkach bezpieczniejszym rozwiązaniem jest podobno przecięcie pępowiny ostrym narzędziem, uprzednio wyjałowionym chociażby gazetą, a dokładnie farbą drukarską, która posiada właściwości antyseptyczne. Tak powinno wyglądać odpępienie noworodka powitego na ulicy, a co jeśli dziecko w domu jest już na tyle dojrzałe, że mogłoby być obowiązane uiszczaniem bykowego, a mimo tego pępowina nadal jest nieprzecięta? Kiedy dorosły, chcąc nie chcąc, żeruje na rodzicach, a sam nie może się rozwijać? Wtedy zamiast gryźć się z rodzicami, syneczek musi brutalnie odgryźć pępowinę. Dlatego opuści człowiek swego ojca i matkę, zaciśnie zęby na tej niewidzialnej nitce, która z pępka wychodząc, niebezpiecznie zaciska się na szyi, i rozszarpie ją. Ojciec się nie wykrwawi, matce serce nie pęknie, a dorosłe dziecko nauczy się oddychać.


Kochani czytelnicy Luckrowni, napijmy się szampana, jest wyjątkowa okazja!
Dokładnie dziś mija miesiąc, jak wyprowadziłem się z domu (ale tak na serio, serio).
Oj, przepraszam, jest mały problem. Wczoraj przyszedł rachunek za prąd i nie stać mnie już nawet na najlichszego ruskiego sikacza z bąbelkami...
Pozostaje wam wysłuchanie mojej opowieści o późnym odpępnieniu przy kubku taniej herbaty (umyłem na szczęście naczynia).

Długo przymierzałem się do tego kroku: wyjścia z domu... niewoli. Domu, który z roku na rok, zamiast pomagać, bardziej przeszkadzał w działaniu. Miała miejsce już jedna wyprowadzka w moim życiu, ale udawana, bo w zasięgu domowego wifi. Co tu dużo mówić, nie stać mnie na samodzielne utrzymanie. W tym temacie niewiele się zmieniło. Leczenie, ciągłe pożyczki na zastrzyki, małe szanse dorobku, uciążliwy oddech Pani D. gdzieś na plecach. Jednak kilka tygodni temu pojawiły się perspektywy na wolne miejsce w bardzo tanim lokum, które od jakiegoś czasu zajmuje mój znajomy. Dłużej już nie mogłem zwlekać z decyzją, nadarzyły się przecież wyczekiwane "dogodne okoliczności". Trzy kartony, dwie torby i krzyżyk na drogę.

Początki były trudne. Nie dość, że mieszkanie okazało się ciut zapuszczone, to w miarę upływu czasu coraz dotkliwiej przekonywałem się, że od teraz mieszkam po tej drugiej, z pozoru gorszej stronie miasta. Pierwszym i niezastąpionym prezentem przyniesionym do mojego, jeszcze nieprzytulnego gniazdka, była wielka butla domestosu, wraz z którym, dzień po dniu, gromiłem i grzyb, i zarazki. Do mojej kieszeni, po raz pierwszy w życiu, zawitała karta miejska, dzięki której każdy autobus, nawet najbardziej wypchany, i każdy trolejbus, także ten nieporuszony żadną energią kosmiczną na pochyłej ulicy, stał się mi bratem dnia codziennego. Poczułem się jak turysta, który zwiedza dotychczas nieznane zaułki w miejscu swojego urodzenia. "Przystanek Przyjaźni", "Przystanek Fabryka Wag" czy "Przystanek Cukierków Pszczółka" - nic tylko wsiąść do autobusu bylejakiego.

Po miesiącu czuję się tutaj już bardziej u siebie. Już nie zaskakuje mnie tak bardzo widok puszystych pań na zajęciach fitness w domu kultury, przywykłem do zapachu marihuany na klatce schodowej (Ej, ty jesteś z policji?), nie krępuje mnie monitoring, a ciągły hałas z trasy szybkiego ruchu, która przebiega przy moim łóżku niemalże (panie, kiedyś tu tylko łąki były), rekompensują zauważane zza okna nagminne stłuczki, oczywiście bez ofiar. Nade wszystko warty swojej ceny, czyli trudu podjęcia odpowiedzialności finansowej połączonej ze znacznym zaciśnięciem pasa i wzrostem troski o byt, jest dystans do rodzinnych problemów, których i tak już nie potrafiłem rozwiązać, będąc w tyglu zdarzeń. Nieśmiało do głosu dochodzą moje własne myśli o tym, jakim człowiekiem jestem lub jakim człowiekiem mogę być, tłumiąc stopniowo słowa rodziny o tym, jakim oni mnie widzą lub chcą mnie widzieć.

Mam nadzieję, że na tym jednym miesiącu się nie skończy, że przede mną jeszcze lata poza domem. Wiadomo, jest dużo trudniej: uczelnia, dorywcza praca, biblioteka, fizjoterapia, doprowadzanie kawalerki do stanu używalności, dłużące się podróże komunikacją miejską... Ale chyba takimi zasadami rządzi się, coraz częściej przereklamowana dorosłość: że nie robi się tego, na co ma się ochotę, ale to, co trzeba, co niekoniecznie nam się podoba. Moje odpępnienie następuje późno. Można podejrzewać, że jest trudniejsze, ale z drugiej strony - może bez ryzyka rozczarowań dorosłym życiem, które więcej wymaga obowiązków niż oferuje przyjemności. Nie wyprowadzałem się w imię wolności, zabawy i świętego spokoju - nie te lata, żeby mieć nabitą głowę takimi złudzeniami.

Często wyglądam za okno. Nad sznurkiem samochodów rozpędzonych na trasie, wyrasta blokowisko, a z daleka wyłania się ta sama najwyższa wieża miejska, którą niegdyś widywałem z mojego byłego pokoju, po drugiej stronie miasta. Tyle, że wtedy w pięknym otoczeniu kasztanów i zieleni, na której unosiły się dachy śródmiejskich kościołów i kamienic. Nadal widzę tę samą wieżę, ale z drugiej strony. Widok ten sam, ale całkiem inny.


Jeśli skończył wam się kubek z herbatą, to pamiętajcie, zawsze zapraszam...
do siebie. ;)



czwartek, 6 września 2012

Uchyłek serca

- Poproszę trzy bilety - odezwał się mój przyjaciel w sklepie, w mieście po drugiej stronie Polski. Zaczał wyliczać - Studencki dla Stacha, dla mnie normalny, a... - zawiesił głos na moment i skierował na mnie swoje spojrzenie - Ej, Krawiec, dla Ciebie to chyba nienormalny???

Ekspedientka, nie znając wprawdzie pełnego kontekstu tego udanego żartu słownego, wybuchnęła śmiechem. Wieloletni koledzy parsknęli dobitnie głośno. Ja również się śmiałem. Kilka lat temu, czasami, nie zawsze, udawało mi się zdobyć na zdrowy dystans do mojej choroby. Zreszą wśród moich kumpli, zasiadających w loży szyderców, nie miałem wyjścia - trzeba było przymrużyć oczy na te wszystkie moje demony, umalować im mordy, dorobić czerwone nochale, ubrać w za krótkie spodnie i uzuć przydługie buty. Choć te clowny stawały się po chwili na powrót moimi straszydłami, to sama próba zmiany ich postaci była dla mnie cenną lekcją pokory i oswajania się z myślą, że w pewnym sensie jestem nienormalny. Jestem inny... Dla jednych bardziej wrażliwy, czy wręcz nadwrażliwy, dla innych - co tu dużo mówić - psychiczny.

Bo my, Łukasz - pocieszała mnie kiedyś znajoma w szpitalu, z podobną historią... raczej kartą choroby co moja - to po prostu bardziej wrażliwi jesteśmy... Przyznam szczerze, że mimo jej dobrych chęci wsparcia i zrozumienia, takie usprawiedliwienie do mnie w ogóle nie przemawiało wówczas i... z trudem przemawia teraz.

Dziś jest ze mną o niebo lepiej niż te kilka lat temu, jednak nadal czuję, że jakoś tak odstaję... Często spać nie mogę, kiedy następny poranek ma przynieść coś ważnego, a to się przejmuję, przeżywam, zbyt łatwo zniechęcam, drastycznie szybko ubywa mi wiary w Boga, w siebie i drugiego człowieka. Kilka nocy wstecz nie spałem, bo za dnia miałem świętować swoje urodziny - o poranku rozpoczęte Mszą świętą w mojej intencji, zakończone imprezą w barze o zmroku (a jak się okazało - prawie o bladym świcie... na placu zabaw... przy dźwięku skrzypiec i gitar flamenco, w klimacie fiesty, z przyjaciółmi, którzy licznie dopisali). Paranoja, przecież nic strasznego na mnie nie czekało - a przewracałem się z boku na bok do rana, jak już zasypiałem, to na koszmary. Wracając do sedna, najczęściej mam gdzieś żałosne pocieszanie, że za wrażliwość można zapunktować u innych dziewczyn ("ty wiesz, on lubi poezję i gra na flecie!"), i nawet apoteoza ludzi nadwrażliwych Kazimierza Dąbrowskiego (przytaczam ją pod koniec wpisu) w przypływie złości i nie akceptacji mojej struktury psychicznej jest tylko laniem wody, wody po kaczce... Wątła jest ta moja struktura psychiczna. Facet wrażliwy, znaczy się słaby. A żaden facet, nienawidzi być słabym. Ja też nie. Jeszcze pół biedy, gdy facet się wzruszy od wielkiego święta ("żabciu, z jaką gracją ty myjesz te naczynia"), lecz dużo gorzej, kiedy ta wrażliwość spęta myśli, wypacza uczucia i zakrzywia zmysły, zwala do łóżka, łamie życie, grzebie nadzieję. Wrażliwość taka nie jest cnotą, a słabością, policzkiem, hańbą. I mimo tego, że jest ze mną lepiej, ja nadal takiej wrażliwości, a raczej jej nadmiaru, obawiam się każdego dnia.

Choć nie wiem, jakbym się starał, spinał, to i tak wrażliwość, o różnych formach wyrazu, musi gdzieś o sobie dać znać. I jeszcze większe zbiera pokłosie dramatu, gdy się jej wypieram, gdy chcę być twardy... na siłę. I też nie służy ślepa gloryfikacja, gdzie każde niedomaganie można zrzucić na wzmożoną, chorobliwą wrażliwość. Dużo łatwiej jest mi przeżyć dzień, kiedy rano, na modlitwie przyznaję się do swojego mankamentu i proszę, by Bóg zamienił go w dar dla mnie i innych. Jest mi łatwiej przeżyć dzień, kiedy już z rana przyznaję się do skazy na sercu, przez którą moje niewidoczne cierpienie, cudzy krzyk czy płacz pali boleśniej, dotkliwiej. Uwalnia mnie od cierpiętnictwa świadomość mego uchyłku powstałego gdzieś głęboko w sercu, gdzie silniej wzmaga się lęk, rozpacz, gdzie dogodnie czują się demony niosące zniechęcenie, obawę, rezygnację, lecz też gdzie potrafią zawieruszyć się wspaniałe emocje i uczucia, dzięki któremu czasem widzi, słyszy i czuje się bardziej, w powierzchni którego prędzej o szczelinę dla drugiego, dla piękna.

Bez niepotrzebnego roztkliwiania, przyznam, że uczę się na moją słabość patrzeć nie jak na przekleństwo (7 lat i 3-letnich studiów skończyć nie może; taki stary i sam; psychol), lecz po Bożemu, jak na zaczyn siły, która przyczyni się kiedyś do powstania jakiegoś dobra. Większego dobra niż to, że wtedy w tym mieście na drugim końcu Polski, i w tamtym czasie, mogłem jeździć za darmo... bez nienormalnego biletu. Zresztą, niektóre dobra są już widoczne. Należy do nich chociażby... Luckrownia. :)
Nie przychodzi mi łatwo ta nauka akceptacji samego siebie, ale zaniechanie podejmowania jej każdego dnia na nowo jest dla mnie naprawdę niebezpieczne.



Na koniec oddaję głos pewnej historii, która mnie porusza, która wyraża wypisane powyżej myśli (odtwórzcie dwie części w trybie pełnego ekranu i dobrej jakości, obejrzyjcie na spokojnie, to jeden z najpiękniejszych filmów na youtubie, jakie widziałem - więcej nic nie napiszę).



Przesłanie do Nadwrażliwych


Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata, za niepewność - wśród jego pewności
za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych zarażając się każdym bólem
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna
za potrzebę oczyszczania rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi
bądźcie pozdrowieni.

Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za wasz lęk przed absurdem istnienia
i delikatność niemówienia innym tego co w nich widzicie
za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością
za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
za nieprzystosowanie do tego co jest a przystosowanie do tego co być powinno
za to co nieskończone - nieznane - niewypowiedziane
ukryte w was.

Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą twórczość i ekstazę
za wasze zachłanne przyjaźnie, miłość i lęk
że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami.

Bądźcie pozdrowieni
za wasze uzdolnienia - nigdy nie wykorzystane -
(niedocenianie waszej wielkości nie pozwoli
poznać wielkości tych, co przyjdą po was)
za to, że chcą was zmieniać zamiast naśladować
że jesteście leczeni zamiast leczyć świat
za waszą boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę
za niezwykłość i samotność waszych dróg
bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi.

Kazimierz Dąbrowski



sobota, 18 sierpnia 2012

Jeden to za mało

Wypchałem duży plecak, spakowałem instrumenty. Zabrałem ze sobą uśmiech - bez niego ani rusz, kiedy na wakacje wybierasz się autostopem, a w kieszeniach pusto. Plan był jeden - uliczne muzykowanie podczas Jarmarku Dominikańskiego i odpoczynek nad morzem. Udało się muzykować i zarobić na wakacje. Może nie wróciłem z pełniejszym portfelem, jednak ubogacony letnimi przygodami. Co najważniejsze, przez te dwa tygodnie uśmiech nie schodził z twarzy... Powiadają: Wakacje za jeden uśmiech, a ja dodam przekornie, że jeden to za mało. Potrzeba go każdego dnia, kiedy wakacje "mają się zwrócić", kiedy mają być udane i za "0 złotych". Chcę dziś krótko podzielić się moimi wrażeniami z muzycznej eskapady.

Obymyślanie muzcznego wypadu na Jarmark Świętego Dominika rozpocząłem z moimi kumplami kilka tygodni wcześniej. Jednak w przygotowaniach do tego typu podróży bardziej przydaje się nie zapobiegliwość wychodząca daleko w przód, ale zgoda na to, co nieprzewidziane i za chwilę. Zapobiegliwość przydała się na początku. Chcesz pokonać stopem ponad 600 kilometrów w ciągu jednego dnia, to lepiej zacznij machać przy drodze o świcie słońca, by zdążyć z dotarciem do celu przed zachodem. Tak też uczyniliśmy. Jednak sama pobudka nad ranem tak naprawdę niczego nam nie gwarantowała, tylko zwiększała szansę na pomyślny finisz w Gdyni tego samego dnia. Mieliśmy szczęście. Nie zdążyliśmy się zmęczyć machaniem przy drodze. Po około dwudziestu minutach zatrzymał się odważny kierowca, którego nie przestraszył widok nieznajomych mężczyzn z bagażami i gitarą. Dobrze, że zdążyliśmy uwiecznić ten moment wyczekiwania "na okazję".

W swoim niemłodym życiu przemierzyłem autostopem kilkaset kilometrów na polskich drogach i - słowo daję - przytrafiły mi się iście egzotyczne przygody. Podróżowałem nie tylko tirami (jeszcze trochę i zostanę specem od przekręcania tachometrów), ale również śmieciarką (mogę przypuszczać, że poziom czystości kabiny kierowcy tego pojazdu niewiele odbiegał od syfu w jego pozostałej części). Raz pędziłem tuż za ambulansem na sygnale, wraz z którym minęliśmy kilkunastokilometrowy korek, łamiąc chyba caluśki kodeks drogowy, innym razem spałem na pace. Zdarzyło się wlec żółwim tempem z 70-letnim kowbojem, który na wieść, że wracam z wesela i nie mam dla niego wódki wysadził mnie na trasie szybkiego ruchu. Nie do powtórzenia pozostanie mocno zakrapiana impreza w wojskowym autokarze, który odwoził żołnierską brać z poligonu do jednostki... Szkoda tylko, że przed wejściem na pokład, na którym alkoholowe opary aż drażniły spojówki, przy zasięganiu informacji o kierunku wesołego autokaru, jednemu z wojaków trochę poplątał się język i z Lęborka wyszedł mu Malbork (w skutek przejęzyczenia odwiedziliśmy Lębork i przekonaliśmy się o gościnności jego mieszkańców, którzy bezinteresownie przyjęli nas na nocleg). W trakcie tych podróży poznałem wiele dotąd nieznanych mi gatunków muzycznych, jak na przykład bałkańskie country czy techno-szlagiery (mantryczne satisfaction, satisfaction przeplecione tłustym bitem i discotrzaskami... i tak całą drogę Częstochowa - Kraków... nie zapomnę do końca życia tego uczucia, kiedy nadszedł czas na wysiadkę). Byli kierowcy fundujący obiady i małe kawy po drodze, była samotnie podróżująca odważna dziewczyna, która nie obawiała się zgarnąć mnie ze stacji benzynowej, gdzie schowałem się przed ulewą, i sama zaproponowała podwózkę. Przygód było co niemiara, jednak złapana tego dnia okazja, kiedy wyruszaliśmy na muzyczną eskapadę, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania.

Zatrzymał się człowiek. Otwarty człowiek z otwartym samochodem podążającym nie dość, że do Gdyni jak my, to do tej samej dzielnicy. Rozmowa z Darkiem nam się nie urywała, nie przeszkodził zestaw z KFC pod Warszawą, a nawet kawa, którą wypiliśmy wspólnie, na jego koszt. Zabawny, szczery typ, myślący trzeźwo. Miałem wielką satysfakcję, jak zrobił się cały czerwony podczas rozmów zahaczających coraz śmielej o podzielane przez nas, ale zdecydowanie nie pokrywające się, poglądy polityczne (z którymi naprawdę nie mogłem się zgodzić). Pomyślałem sobie, że misja autostopowicza - towarzyszyć kierowcy i zając go rozmową - została spełnioną z pełnym zaangażowaniem. Choć straszył, że nas wysadzi, tak naprawdę był bardzo zadowolony. Nim się obejrzeliśmy, Darek zafundował nam podwozę pod samą bazę, gdzie mieliśmy nocować przez najbliższy czas. Chcieliśmy się odwdzięczyć butelką za tak wspaniały transport pod wskazany adres, jednak tu nasz kierowca był nieprzejednany, a ostatnie jego słowa brzmiały mniej więcej tak:
"Ej, chłopaki. Podobno jest jakiś taki portal, że można autostopowicza przez neta złapać. Znacie? To bym powiedział żonie, żeby mi kogoś znalazła na drogę powrotną."
I tak, opłacając jedynie bilet mpk z domu na wylotówkę za 1,60 zł, po siedmiu godzinach jazdy i przebyciu ponad 600 kilometrów, rozpakowywałem się w Gdyni i zaczynałem rozgrzewać instrumenty.

Wieści z muzycznego pobytu w Trójmieście należy rozpocząć od historii z jajem. Następnego dnia po przyjeździe, w jednym miejscu, podczas kolejnej frazy niguna (żydowskiej melodii bez słów, śpiewanej za pomocą asemantycznych sylab), dostałem jajkiem w twarz... Skąd, od kogo - nie wiemy... Widok spływającego żółtka i białka na szkłach okularów, twarzy, szyi, koszuli i O ZGROZO fujary zbulwersował świadków zdarzenia. Mam nadzieję, że aż tak źle nie graliśmy, tylko po prostu nie trafiliśmy wówczas w muzyczne gusta tego jajecznego miotacza. Może po prostu koleś nie toleruje żadnego przejawu tej charakterystycznej kultury - pomyślałem. Na szczęście kelnerki z pobliskiej knajpki udostępniły łazienkę. Po kilku telefonach, udało się pożyczyć coś na przebranie. Nie zniechęciła nas ta historia, wspominamy ją z jajem...
Przecież kiedy grasz na ulicy musisz liczyć się z krytyką. Nie zawsze musi się ona zmaterializować w postaci wycelowanego w Ciebie jajka, może to być potrząsanie głową lub futerał świecący pustką. Nie mniej jednak, uliczna publika może Cię zaskoczyć i docenić nie tylko słowami uznania, ale także sowitą sumą czy propozycją zagrania gdzieś indziej za pewne pieniądze - tak też się zdarzyło.

Trzeba wam wiedzieć, że Gdańsk podczas Jarmarku Św. Dominika śmiało można okrzyknąć mekką dla ulicznych grajków. Miasto ściąga tumult turystów, z kolei strażnicy tego miasta nie ściągają opłat od ulicznych grajków, choć prawo stanowi inaczej. Teoretycznie jest dużo miejsca, jednak w tym roku liczba grajków, reprezentowanych głównie przez cyganerię w wieku lat od 3 do 5... po prostu nas zawstydziła. Ci mali wirtuozi - dwóch, góra trzech akordów wyduszanych ze skromnych harmonii - bezkonkurencyjnie wyciskali łzy przechodniów, które osuszyć mogły jedynie banknoty lądujące w małych puszeczkach. Byli też tutejsi weterani, wpisani w kolejce do bram i innych bardziej reprezentatywnych miejsc. Nam wypadało więc wstrzelać się gdzieś w przerwach ulicznego spektaklu.
Bardzo często, w poszukiwaniu nowego miejsca do gry, przypominała mi się ta zabawna animacja:




Często nasze plany korygowała fikuśna aura. Pogoda "czasem słońce, czasem deszcz" (taka jak na zdjęciu obok), kiedy powietrze jest bardzo wilgotne, nie zbyt służy drewnianym instrumentom. Można było w tym czasie zająć się czymś innym... Na przykład wyczynowym przeciskaniem się przez ulicę Długą. ;) Na gdańskiej ulicy nie zbiliśmy kokosów, ale przeżyć się udało. :) Wizje wielkiego zarobku spłonęły na panewce, ale wakacje trwały nadal... Udało się nam trochę wypocząć na plaży, spotkać ze znajomymi i zawrzeć nowe znajomości.
Po dwóch tygodniach zarobkowych wakacji wróciłem do codzienności. Mimo wielu nieprzewidzianych sytuacji, wyjazd uznaję za wielce udany. Z uśmiechem, z wieloma uśmiechami, bo do mojego trzeba dołożyć uśmiechy przyjaciół, tych starych i nowych, a także wielu przechodniów i straganiarzy (może za wyjątkiem starszej pani Wali z galerii przy ulicy Mariackiej, którą w tym miejscu chciałbym pozdrowić). Wyjazd był też pewną lekcją dla mnie, zobaczyłem w sobie coś, czego dotychczas tak bardzo nie dostrzegałem... Ale o tym może innym razem.



sobota, 21 lipca 2012

Módl się, pracuj i... nie bądz smutny*

Obiekt poszukiwań całej ludzkości od zarania dziejów. Na przestrzeni tysięcy lat formułowana na miliony wariantów, czasem całkowicie przeciwstawnych do całej reszty. Zależna od autora, jego szkoły filozoficznej czy wyznania, doświadczeń życiowych bądź mistycznych. Serwowana w wielu odmianach również współczesnym przez środki masowego przekazu, a także pojedynczych ludzi stojących przy ambonie, pulpicie, mikrofonie... po prostu mających głos. By być zdefiniowana potrzebuje jednym razem wielkiej debaty, wyników badań amerykańskich naukowców, czasem zaledwie dziesięciu minut czasu antenowego w programie telewizji śniadaniowej. Częściej jednak do jej określenia w zupełności wystarczy mała parafilozficzna kawa z sąsiadką bądź pół litra wódki wypite z kumplem, czyli tak zwane nic. Potrafi być zmienna, a nawet poza granicami naszej świadomości.
Czegoż takiego każdy z nas potrzebuje?
Recepty na życie - niezawodnej, z którą zgodzić można się bez żadnego ale.

Co prawda bez zwoływania debaty (choć zawsze możemy podyskutować w komentarzach pod postem), ignorując doniesienia zza wielkiej wody, przy wyłączonym tv-pudle, całkowicie na trzeźwo (niech wam będzie - przyznaję się do kubła kawy w ręku), chciałbym dziś podzielić się z wami "swoją" receptą na życie, według której próbuję działać przez ostatnie dni.

Ora et labora - któż nie zna dewizy św. Benedykta z Nursji. Żadna praca nie hańbi, praca wyzwala, bez pracy nie ma kołaczy - przejadły nam się te wszystkie hasła wzywające do roboty, o modlitwie nie wspomnę, kiedy można beztrosko korzystać z życia. Położyć się i oddać błogiemu nicnierobieniu... Lub popłynąć w niekończącej się zabawie. A nie, jak w zakonie - tylko harówa i asceza... Papież Jan Paweł II zmodyfikował w pewnym przemówieniu z roku 1980 tę niepopularną dziś regułę św. Benedykta - powiedział: "Módl się, pracuj i... nie bądź smutny".
Z moją aktywnością bywa różnie, jednak od kiedy moje życie nabrało jakości HD, zauważyłem u siebie strach przed leżeniem w łóżku. Prawdziwe przerażenie budzi we mnie myśl o zbijaniu bąków. Zbyt dotkliwie znany jest mi stan o nazwie: Nie robię w życiu nic a nic, a jestem najbardziej zmęczony spośród wszystkich zjadaczy chleba. Dziś wiem, że zmęczenie po pracy, wysiłku jest dobre. Właśnie dzięki takiemu zdrowemu zmęczeniu, mogę odkryć nie tylko potrzebę, ale również koszt swojego odpoczynku, a przede wszystkim docenić i uszanować trud innych. Moim pragnieniem, przedstawianym Bogu, jest niemal nieustanna gotowość do działania. Jednak Bóg, jak na złość, nader często mnie łamie... Mam swoje niedomagania i często, niestety, rozkładam się na łopatki, co doprowadza mnie do szewskiej pasji.
Po przyjeździe z Niemiec (patrz poprzedni wpis), gdzie w pobliżu nie było żadnego kościoła, a ten, do którego mogłem dojechać rowerem, na marginesie ulokowany w przerażająco bliskim sąsiedztwie trzech domów publicznych, nie przewidywał w swoim grafiku żadnej Mszy św. w trakcie mojego pobytu, odczuwałem wielki potrzebę modlitwy. I tak tydzień po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej, przekroczyłem kolejne, by wziąć udział w nietypowym wydarzeniu, w Budapeszcie.
Odbywało się tam spotkanie przedstawicieli węgierskiego Kościoła z inicjatorami Drogi Neokatechumenalnej, czyli rzymskokatolickiej rzeczywistości posoborowej, do której należę. Przyjachało tam wielu duchownych, a także wspólnoty Drogi z wielu krajów Europy. Nie rozwodząc się nad powołaniowym charakterem spotkania, chcę wspomnieć jedynie o momencie, który poruszył mnie szczególnie... Pod koniec, do wszystkich młodych, została skierowana zachęta do codziennego odmawiania różańca w intencji ewangelizacji Węgier. Z wielkim głodem modlitwy, a także pewną niepowtarzalną sympatią do tego rodzaju modlitwy, przyjąłem to zaproszenie. Zresztą, jakoś tak śmielej było się rwać, skoro dwa pierwsze różańce trafiły do dwóch, wiernych czytelniczek mego blogu, Ani i Agnieszki... Zresztą zobaczcie sami (mnie też trochę widać)...



Podczas modlitwy różańcowej, do której, jak się okazało, brakuje mi wiele gorliwości, proszę w głównej intencji, ale przy okazji dopraszam się Bożej pomocy w odkryciu powołania. Z jednej strony - żony szukać, a może pakować się do seminarium czy zakonu? Z drugiej - co tu zrobić z tym życiem, które tak często mi się nie podoba (bo boli, bo ciężko). Jakoś tak ten czas na modlitwie ukazał mi, że powołanie nie może być pańszczyzną. Różaniec dał mi odwagę do podjęcia tych aktywności, które mnie pociągają i są moim, mniej lub bardziej skrytymi, marzeniami, ale nierealizowanymi przez paraliżujący strach.
Pierwszą z nich jest gra na instrumentach: fleciku sopranino i klarnecie (ten drugi odstawiony na bok przez zdrowotne zawirowania). Nie bez kozery przecie zwą mnie Bratem Fujarą. :) Drugą z nich jest pisanie (dzisiejszy post, z ubolewaniem zaliczyć należy do kategorii "napisane w pośpiechu"). Marzy mi się praca w jakiejś pracowni tekstu lub własnych tekstów tworzenie. I tak, po powrocie z Budapesztu odbyłem część, obowiązkowych w programie moich studiów, praktyk edytorsko-redakcyjnych w wydawnictwie. Zawsze się ich obawiałem, ale z Bożą pomocą pierwszą, kilkudziesięciogodzinną część mam już za sobą. Ponadto, za wskazaniem palca Bożego, wróciłem do grania. Niby jest to granie na ulicy, ale jak się okazuje ulicą również chadzają koncertobiorcy. Pierwszy minirecital mamy już za sobą. Jutro (znaczy dziś) ruszamy autostopem nad morze, by podbić gdańską ulicę. (Liczę, że uda się przygotować krótki reportaż z tej muzycznej eskapady.)

Co więcej, ten prawie codzienny różaniec leczy wiele moich kompleksów jeśli chodzi o mój status "siwiejącego kawalera, który przez siedem lat nie może skończyć 3-letnich studiów". W chwilach trudnych modlitwa daje pewność, że te wszystkie dolegliwości, słabości i niedomagania... życiowe obsuwy, mają mnie nauczyć pokory. Bóg jest nad tym wszystkim i jest nade mną, tylko On prowadzi. Modlitwa staje się tarczą, gdy naciera rozpacz, oraz niezwyciężoną bronią, kiedy atakują przeciwności. Podobnym orężem jest praca. Zwycięstwem w walce zaś radość.
Natomiast modlitwę o rozeznanie powołania dziś streszczam do prośby: "Żebym ukochał". Jestem powołany do miłości, z Bogiem muszę tylko tę miłość zdobyć i ją odpowiednio ukierunkować. Na chwilę obecną nie widzę kierunku - niekochliwy ze mnie typ, a i sutanna też mi nie w głowie. Większym nieszczęściem jest, kiedy nie wierzę w to, że w ogóle kiedyś będzie mi dane kochać i z miłości oddać swoje życie Bogu i Kościołowi bądź żonie i dzieciom.

Na koniec pozostaje mi tylko przyznać rację i św. Benedyktowi, i bł. Janowi Pawłowi II. Te pokrewne do siebie recepty na życie naprawdę działają.

Szczerze polecam.





poniedziałek, 9 lipca 2012

Znowu odbudowane

Opuściłem moje miasto. Miasto urodzenia. W nim każda droga obudowana jest wąsko przylegającymi do siebie kamienicami wspomnień. Jedne, zapomniane, popadają w ruinę, inne - przeżywają niekończącą się renowację. Na tych ulicach każdy mówi w zrozumiałym dla mnie akcencie i swojską mi melodią śpiewa. Znam tu wszystkie dziury, żaden wąwóz mi nie obcy. Opuściłem moje miasto, minąłem ze strachem rogatki. Nie odwracałem się, by nie roztkliwiał mnie zbytnio widok miejskiej panoramy. Minęło tak trochę czasu, na odległych ziemiach, zaraz wam opiszę. Wróciłem do miasta, do siebie, na stare śmieci, jak powiadają... ale ze świeżym spojrzeniem, niesiony przypływem sił. Zainwestowałem rozważnie w niezwykłe gmachy, w samym centrum mojego miasta. Natchnienie podsunęło odkrywcze i rewelacyjne połączenia komunikacyjne. Podczas robót drogowych, przy jednej z uliczek odnalazłem zapuszczony lokal, wspaniałe miejsce, choć teraz w cieniu przeżywające śmiertelny zastój. Zaryzykowałem - Przywrócę blask Luckrowni, zacznę pisać... z powrotem!

A nie pisałem długo, z wielu przyczyn nie tknąłem klawiatury. Najpierw nie działo się nic - ból, wyczerpanie, rezygnacja. Potem wciągnął mnie do cna wir wydarzeń, powstały na skutek pomyślnego zwrotu akcji. Wielu z was o mnie pytało, za co serdecznie dziękuję. Zacznę od początku, zanim opiszę wyjazd z miasta.

Nie doczekałem się badania, które zostało wyznaczone na "za kilka miesięcy". Byłem totalnie zrezygnowany. Lekarz neurolog zaproponował mi leczenie bardziej objawowe, choć i leczące: jeden zabieg przynoszący kilka miesięcy ulgi, ale też niosący ze sobą większe ryzyko działań niepożądanych i... bardzo kosztowny. Zaufałem mu, że w jednej ampułce jadu kiełbasianego za 700 zł, znajdę wytchnienie. Zapożyczyłem się i zdecydowałem na paraliż napiętych bez ustanku, bolących permanentnie mięśni. Z początkiem kwietnia doszło do iniekcji toksyny botulinowej, po kilku tygodniach, podczas których nosiłem praktycznie stale silikonową szynę, udało się przegonić silny ból, który doprowadzał do wymiotów, szewskiej pasji i ogólnej pożogi. Przyszła poprawa. Pierwsze prawie bezbolesne oddechy musiałem przeznaczyć na odrobienie długów powstałych w wyniku leczenia (specjalistyczne usługi stomatologiczne w Poradni Dysfunkcji Narządu Żucia również nie są refundowane). Odpracowywanie długu było całkiem przyjemne, wróciłem przecież do aktywności, do działania, w końcu mogłem witać dzień, który miał swoje ramy niepołamane przez ból.

Coraz lepszy stan zdrowia skłonił mnie do przyjęcia propozycji mojego taty, który zechciał zasponsorować mi wyjazd do mojej przyrodniej siostry Kathleen. Siostra mieszka w Niemczech i (uwaga!) jest Niemką! (Nie będę się rozpisywał nad rodzinną historią "zerwanych więzi", o której możecie przeczytać w innym miejscu.) Nie odwiedzałem jej przez bagatela 5 lat! Choć moja siostra mieszka około 1,5 tysiąca kilometrów z dala ode mnie, żyje kompletnie inaczej, w wielu znaczących kwestiach nie potrafię się z nią zgodzić, to jest mi szczególnie bliska i... co tu dużo pisać - bardzo ją kocham. Ostatnie moje spotkania z nią, moim szwagrem i siostrzenicą, odbywały się w Polsce, tym razem kolej na podjęcie podróży należała do mnie... Kupiłem tanie bilety, spakowałem się i poleciałem.


Dobrze zrobiła mi ta zmiana horyzontu, czas spędzony z siostrą i jej rodziną, praca w ogrodzie, podczas której przerzuciłem 27 ton kamieni i nie wiem ile ton ziemi i trawy. Choć ból wracał, przychodziła refleksja, że warto walczyć, o zdrowie, o nadzieję. Jak nigdy wcześniej miałem okazję do długich rozmów z siostrą, zabaw bez końca z siostrzenicą...
Podróż do Niemiec i z powrotem stała się pretekstem, pozytywnym pretekstem, by odwiedzić rodzinę w Krakowie. Spędziłem u nich kilka dni w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Kuzynostwo zorganizowało wycieczkę z serii "Miasto w pigułce", a ciocia, która na co dzień gra w operze na instrumentach perkusyjnych, zabrała mnie na niezapomniany spektakl.
Wróciłem może ciut zmęczony pracą, ale bardzo radosny. Już nawet perspektywa kolejnego zastrzyku, a raczej kosztów z nim związanych, nie tak bardzo mnie paraliżuje. Powroty bólu są przykre, ale cichy głos podowiada, że warto działać, stawiać czoła. Wyjazd daleko pomógł mi odkryć ponownie to wszystko, co było zawsze blisko mnie - ludzi, którym na mnie zależy; marzenia, które porywają mnie od dzieciństwa; mądrość, o której niestety zbyt często zapominam...
Dziś w tej relacji wspomniałem krótko o ludziach, ale już za kilka dni opiszę wam, co za marzenia siedzą w mojej głowie i jaka to mądrość jest potrzebna, by móc te marzenia w życiu realizować... Tak, zgadza się - chcę też przywrócić blask Luckrowni. Nie pozostanę gołosłowny!
Ja niżej podpisany, przeznaczam dla niej szczególną rolę w moim na nowo budowanym mieście. :)




niedziela, 1 lipca 2012

Kac morderca

Dzyń, dzyń... Dzwoni pijane dziewczę, wymachując dzierżonym w ręku dzwonkiem. Dzwonek iście staroświecki, jak z podstawówki mojego dziadka. Dzwonienie przeplata się ze stukotem mnogich obcasów na kocich łbach i salwami kobiecego chichotu... Wieczór panieński idzie ulicą, a ulica zaproszona jest do niewybrednej zabawy. Na dźwięk dzwonka panna młoda rusza na polowanie, na łowy, niczym pies... na chłopy. I ja tam też wtedy, na ulicy... za blisko byłem. Młoda, z rozwianym białym welonem i sztucznym penisem w ustach, bez ceregieli i skrępowania zaczyna rozpinać mi koszulę. Stoję nieruchomo, jak w wojsku na baczność, z kamiennym grymasem zdziwienia. Przerywają się włókna materiału, guziki lądują na ziemię, a pocałunki nieznajomej na moim policzku. Nie, ja nie śnię... To się dzieje naprawdę!


Nie jestem święty. Nie chodzi o to, że sam nie imprezuję, że nie mam na swoim koncie wielu... aż za wielu szaleństw, takich czy innych. Wczoraj przytrafił mi się dziki pochlej. Dzisiaj od rana męczył mnie kac morderca. I dobrze, mam za swoje, stanowczo przeholowałem. Podczas tych chwil, kiedy głowa była za ciężka do dźwigania, złapałem prawdziwego moralniaka. Noc była za długa, zbyt pokaźnie zakropiona. Skończyła się szczęśliwie, ale nie musiała, bo traciłem kontrolę nad tym co wokoło. Skończyła się szczęśliwie dla mnie i dla innych, ale jak to mówi staropolska pieśń "A po nocy przychodzi dzień". Dzień przyszedł, wraz z dniem przyszło otrzeźwienie: Człowieku, co ty robisz? Przypominały mi się różne nocne, niekoniecznie szczęśliwe zdarzenia, których wówczas, na żywo, nie byłem w stanie rejestrować. Po kuracji coca-colowo-rosołkowej powstałem, wróciłem do siebie. Przez cały dzień jednak jedno pytanie nie dawało mi spokoju - Jak odrobić straty moralne?
W nocy narobiłem głupot, nie za wszystkie udało się przeprosić, nie wszystko da się ot tak naprawić. Może nic wielkiego, mimo tego ja czuję się dosyć niekomfortowo.
Stałem więc dziś zniesmaczony wobec panieńskiego orszaku. Kiedy flesz aparatu zgasł całkowicie (tak, tak, każda zdobycz musiała zostać uwieczniona na fotografii. Swoją drogą, ciekawe czy taki "trofeum album" to jeszcze zdjęcia ślubne czy już rozwodowe...), zagadała do mnie fotografka.
"Och, masz podartą koszulę! Ale wyglądasz teraz dużo lepiej." - zdecydowanie chciała mnie pocieszyć. Inna sprawa, chyba nie udało mi się ukryć mojej konsternacji.
"Wiesz, to tylko koszula, zaszyję lub wyrzucę, ale... Nie chciałbym, żeby moja przyszła żona podchodziła na ulicy do facetów z sztucznym penisem w ustach..." - wzruszyłem ramionami.
"Och, dobra, dobra... Jej przyszły mąż robi teraz dużo gorsze rzeczy" - trochę się uniosła ta całkiem sympatyczna dziewczyna.
Raz jeszcze wzruszyłem ramionami i dodałem na do widzenia:
"W takim razie życzę... wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia".

Kilka metrów dalej ponownie rozbrzmiał dzwonek, posypały się kolejne guziki, tylko tym razem fotograf nie zdążył uchwycić TEJ chwili, dla której warto żyć.
"Co ty robisz, dziewczyno?" - pomyślałem w duchu.

Kaca można wyleczyć, koszulę zaszyć lub kupić nową...
Gorzej przychodzi leczenie sumienia i łatanie rozdartego serca.


PS Miałem pomysł na inne przywitanie po mojej nieobecności... Chyba nie jest mi dane rychłe zwieńczenie relacji z trzech miesięcy mojego życia, podczas których naprawdę dużo się działo... Inaczej niż chciałem, ale wielce radośnie:
Witam w Luckrowni! :)




środa, 18 kwietnia 2012

Psalm Wielkanocny

Ant. Nie zaśpiewam Tobie psalmu i nie zagram, * bo nie tak mocne jest moje serce, Boże. / Ale napiszę i opublikuję! / Alleluja.

Jest takie miejsce, głęboko w dole osadzone, *
gdzie żadne światło nie dochodzi.
Spadam tam nisko, pod poziom morza, *
to znaczy próg bólu, za bramy śmierci.
Ślad po mnie, jak kamienne serce w wodzie, *
natychmiast przepada.
Zatracam się w smutku i tracę zasięg, *
wnet żadne dobra słowo dotrzeć nie zdoła.
Tymczasowo niedostępny *
przeżywam wieczne katusze.
W krzyku się żaląc: "Za krótki sznur różańca,
uplecion z lichej i marnej zgrai paciorków, †
już nigdy więcej!", odmawiam modlitwy *
raz na zawsze.
Trawi mnie nędza, dręczą demony, †
zlizują z mego policzka płynącą gorycz, *
bym się za szybko w łzach nie utopił.
Przenikliwe zimno samotności, do szpiku kości, *
do nerek wgryza się, gdy wstaję i zasypiam.
I w tym też miejscu, w czasie mej udręki *
Chrystus Pan do piekieł zstępuje.
Z ciemności wyprowadza mnie do chwały, *
przynosi dar życia wiecznego.
Opatruje rany mojego serca *
i pozostałych serc złamanych.
Pokój nam zostawia, *
pokój Swój nam daje.
Zostawcie grób pusty a umarłym rozgrzebywanie, *
Chrystus zmartwychwstan jest.
Noli me tangere, czas powstać do braci, *
czas powstać do Pana, On Sam nas wyprzedza.
Chwała Ojcu i Synowi, *
i Duchowi Świętemu.
Jak była na początku, teraz i zawsze, *
i na wieki wieków. Amen.

Ant. Nie zaśpiewam Tobie psalmu i nie zagram, * bo nie tak mocne jest moje serce, Boże. / Ale napiszę i opublikuję! / Alleluja.

Alleluja!

czwartek, 23 lutego 2012

Odruch klamkowy:
na początku u lekarza,
przy końcu wizyty – u pacjenta

Odruch klamkowy to określenie funkcjonujące wśród medyków, którzy obrali nazwę dla zachowania pacjentów, którzy tuż przed wyjściem z gabinetu zadają najbardziej trapiące pytanie lub podają najistotniejszy powód swojej wizyty.


– Dzień dobry – przywitałem się z uśmiechem, tuż po naciśnięciu ostatniej klamki z dzisiejszego "obchodu". – Przyszedłem się zapisać – oznajmiłem od progu drzwi gabinetu zabiegowego elektromiografii.

– Aha, na pewno... – niesympatycznie burknęła kobieta w białym, bezdusznym fartuchu. – Ze skierowaniem? – dodała z neurotycznym naciskiem i roztrzepaniem.

– Tak, ze skierowaniem - odparłem na wpół radosny, bo w końcu udało mi się uzyskać ten świstek papieru, na wpół zmęczony miesiącami z bólem, godzinami spędzonymi w kolejkach do stada pań Halinek i lekarzy liczących sobie nie z rzadka 20 zł/min, po prostu zmieszany.

– A niby od kogo to skierowanie? – wymamrotała kolejna w mej historii przedstawicielka służb medycznych.

– Od pani doktor z gabinetu z naprzeciwka – podałem nazwisko, a powoli w mej głowie pojawiała się myśl o jak najszybszym „tył zwrot!”: zawieszeniu broni w walce z systemem.

– Aha, na pewno... Na pewno pana zapiszę – odpowiedziała z politowaniem kobieta, której za chwilę znowu przyszło mi opowiedzieć moją historię z bólem, na który dotychczas nie dostałem odpowiedzi, trafionego leczenia.

– I co się dzieje, no? Proszę mówić.
Niezbyt zachęcająco brzmiała ta prośba, ale mimo wszystko podałem drogocenny świstek i zacząłem powoli opisywać mój stan, bez zagryzania obolałych zębów i szczęki.

– Zaczęło się w wieku młodzieńczym, ale w ciągu ostatnich dwóch lat ból i połowicze napięcie mięśni twarzy, szyi i karku jest nie do wytrzymania. Uniemożliwia mi funkcjonowanie, zakłóca sen, kruszy zęby, powoduje wymioty… Obecnie jestem leczony na neuralgię nerwu trójdzielnego wysoką dawką karbamiazepiny… – starałem się mówić powoli, bez rozżalenia, z pseudo-lekarskim obiektywizmem, dorzucając po drodze nazwy substancji aktywnych, wykonanych badań, specjalistów i odwiedzonych poradni. Znam te szczegóły zbyt dobrze na pamięć.

– Proszę usiąść i mówić.
Usiadłem na krzesełku, dalej mówiłem ze spokojem, choć lekko zmieszany.
– A nawet, widzi pan… – po chwili kobieta zadawała pytania, stale komentowała moje słowa z pełnym i nieoszukiwanym zaangażowaniem i troską.

Minęło tak może pięć minut.

– Mam w głowie kilka nazw leków, które można by panu podać, chociaż ten, który pan obecnie przyjmuje też jest dobry. Jednak panu przydałaby się rehabilitacja. Są takie porażenia nerwu. Tu zapewne VII, nie wiem może V czaszkowego, prądem elektrycznym. Ale wie pan, nie takim słabym, bo to często nie pomaga pacjentom – roztaczała się wizja z ust lekarki, której kompetencje z każdym wypowiadanym przez nią zdaniem mnie zaskakiwały. – Potrzebny byłby taki o wysokim napięciu. Musiałby pan tylko uważać, żeby nie spaliło panu twarzy, bo po takim czasie z bólem mogły już nastąpić zaburzenia czucia…

– Jednak jest problem – zaczęła z innej strony, z krzywym grymasem jak na początku. – Do tego dalszego leczenia, o którym panu mówię potrzebne jest to badanie – wskazała na leżankę pełną elektrod przypiętych do maszyny EMG i ekranu. – Bez tego badania nic nie zrobimy, a wolne terminy są dopiero na czerwiec…

Perspektywa cierpień mnie przeraziła, zmartwiła chyba też lekarkę. W gabinecie rozległ się szelest kartek zeszytu z zapisami i cokilkusekundowe westchnięcia. Podmuch dobrej woli zatrzymał wertowanie zeszytu na kartach kwietniowych… Zostałem zapisany na połowę kwietnia z wielkim znakiem zapytania. To i tak dwa miesiące wcześniej niż standardowe przyjęcie.
Serdecznie podziękowałem. Wstałem ku wyjściu.

– Pana ten ból pewnie dopada sezonowo, prawda? – zapytała, kiedy już byłem przy drzwiach.

– Tak – padła z moich ust kolejna twierdząca odpowiedź w tym wywiadzie.

– Pewnie w zimie jest gorzej? – dopytała niczym w odruchu klamkowym.

– Zgadza się, jak raz mnie rozbolało i napięło w lutym, to puściło dopiero w lipcu… – wypowiedziałem pierwszy raz z rozżaleniem, prawie ze łzami, przy naciśnięciu ostatniej klamki tego długiego dnia spędzonego w przyszpitalnej przychodni.


czwartek, 16 lutego 2012

Urodziny w tłusty czwartek

Dokładnie rok temu, umowny rok, bo w tłusty czwartek 2011, opublikowałem pierwszy wpis na Luckrowni. Dziś pierwsze urodziny mojego blogu.
Planowałem na tę okazję długi, figlarny wpis, loterię fantów, po której na ekran miał wtoczyć się zespół "Grubasy i ich wygibasy" z Centrum Uśmiechniętych Żarłoków (CUŻ), by na koniec każdy czytelnik mógł zaśpiewać kareoke i beztrosko oddać się konsumpcji obficie luckrowanych pączków... Według mego planu uśmiechy miały pączkować wokoło szybciej niż jakakolwiek grzyb gorzkiej myśli. Miał być karnawał, zabawa. Zamiast mięsopustem w tym rocznicowym poście zawieje... postem. A sponsorem braku wymienionych atrakcji jest Narodowy Fundusz Zdrowia, dzięki któremu moje karnawałowe szaleństwo ostatnich dni spędzam wijąc się z bólu lub w kolejkach do lekarza, tudzież Pani Halinki - rejestratorki.
Nie, nie będę narzekał podczas tego święta.

Chciałbym w tym rocznicowym wpisie podzielić się z Wami listą najbardziej osobliwych haseł, po wpisaniu których internauci trafiali pod adres: www.luckrownia.blospot.com... Uwaga, warto zapiąć pasy, to znaczy zacisnąć zwieracze, top 10:

1. cv prezesa (w różnych wariantach)
"Zrób karierę w Luckrowni" - może taką zakładkę powinienem dodać??

2. szef powiedział o mnie świnia i szmata
Trzeba dziewczynie osłodzić życie - zapraszam!

3. Czy program lotów kosmicznych się opłaca?
Rozumiem, że to pomysł na temat kolejnego wpisu?

4. były chłopak przyznał się że jest świnią
Nie płacz... A wiesz... tak się składa, że ja jestem wolny. ;)

5. co znaczy lucowe dzieci
Nie wiem, co to znaczy, ale jak będę miał dzieci, to naprawdę powiem.

6. facet do dezynsekcji
Tak, tak, ja tu tylko sprzątam.

7. ja chce pierdolic siostre
Masz problem, zgłoś się do najbliższego lekarza i psychologa.

8. zdania z luckier
Wow, panie od nauczania początkowego zadały dzieciom niezłą pracę domową.

9. stu facetów i jedna laska
Kurka, mogłem się powstrzymać od prezentowania wam moich fantazji erotycznych.

10. seks grupowy dziennikarzy
Aż tak bujnej wyobraźni nie mam, bez przesady!

Dzisiaj doszły dwa ciekawe:
przepis na luckier
jakieś ładne smsy na tłusty czwartek

Na więcej pisaniny mnie nie stać. Bez odbioru.

niedziela, 12 lutego 2012

Luckrownia w tłusty czwartek


Luc
zaprasza
w tłusty czwartek
na smakowitą rocznicę...

Chciałbym przyszykować wiele dobrego,
ale jak wyjdzie - nie wie nikt.


wtorek, 31 stycznia 2012

Mężczyzna na bezrobociu

    Mężczyzna pozostawiony na dłużej bez pracy, hobby czy przelotnej pasji, krzty jakiegokolwiek wysiłku, snuje się po świecie wypluty jak wysłużony podkoszulek. Jego możliwości zaczynają z czasem obrastać brudem codziennego marazmu zmaterializowanego w postaci okruchów popcornu, tłustych plam po chińskiej zupce, smrodu piwa, whisky albo wódki. Głowa, niegdyś pełna pomysłów i pragnień, stopniowo gnije jak brudne skarpetki czekające czwarty miesiąc w kolejce do pralki. Męskość w stanie rozkładu - tak w skrócie nazwałbym bezrobotnych facetów bez żadnego, najmniejszego zajęcia. Od niedawna, niestety, ponownie jestem w grupie ryzyka utraty męskości przez brak pracy, aspiracji i celu.

    Mija pierwszy tydzień po oficjalnym przejściu na studencki urlop zdrowotny, choć tak naprawdę kolejny tydzień z uporczywym bólem, a nie wiem który miesiąc z obniżonym nastrojem i stanami lękowymi. Lekarze, badania, tabletki, wyskoki na basen... Portfel się nie zamyka, ale już niebawem bankomat okaże się prawdziwą ścianą płaczu. W snach coraz śmielej nawiedza mnie Ferdek Kiepski i, pomimo różowego t-shirt'a w odcieniu przybrudzonej świnki Babe, przeraża wizją nieróbstwa i pasożytniczego trybu życia. Kiedy jest lepiej, kiedy podejrzewana przez neurologa neuralgia nerwu trójdzielnego nie skręca mnie w łóżku czy przy sedesie, kieruję swoje kroki do najbliższych sklepów, a potem do kuchni... Postanowiłem bowiem przejąć część gastronomicznych dyżurów w domu, by nie dać się wciągnąć totalnie przez czarną dziurę nicnierobienia. Wyszedłem zatem poza skostniały już od lat spis podręcznych przypisów kucharskich, w którym dotychczas znajdowały się cztery pozycje: 1. herbata na gorąco, 2. kawa na zimno (słynna Luc Cafe), 3. omlety, 4. jajecznica w pięciu smakach. Do mojego kucharskiego elementarza dołączyły takie dania jak spaghetti, jakieś kotlety, sałatki... Jednak żadne z nich nie sprawiło mi takiej radości, jak wczorajszy sernik.

    O ile większość moich kolegów zapewne złapałaby się za głowę słysząc, że próbuję układać sobie życie na nowo od zaangażowania w pracach kuchennych... Na widok Luca walącego tłuczkiem, mieszającego chochlą czy trzepiącego ubijaczką bez wątpienia podnieśliby głos sprzeciwu ("Krawiec, fartuch jest dla pedałów!", "Ciasta? Jakie ciasta, geju?!", "Baby do garów!"). O tyle wszyscy z nich rozpłynęliby się podczas konsumpcji mojego własnoręcznie przygotowanego sernika, a gębę otwierali już tylko w celu skosztowania kolejnego kęsa lub wyrażenia zachwytu nad moim słodkim popisem. Swoją drogą może się przydać w najbliższej przyszłości taki domowy frykas, przecież na wódkę szybko ich nie zaproszę, nawet z browarem będzie ciężko... Wracając do sernika, wyszedł pychotnie. Ser sterczy jak należy, galareta stężała na czas, kryjąc słodkie truskawki, a ciasto z ciastek owsianych okazało się spodem wyśmienitym do schrupania.
Oto krótkie foto-story :)

    Chwytam się tej kuchenki i piekarnika, bo ciężko mi ruszać się inaczej. Zimny powiew wiatru, lekko wypchany plecak, nawet prozaiczne mycie zębów okazuje się być niewielkim kamyczkiem rozpoczynającym lawinę bólu, spopod której trudno mi się później wydostać. Dlatego bieganie na mrozie, nawet spacery itd. są dla mnie nie lada wyczynem. Ufam, że na kuchni się nie skończy. Chciałbym szybko wyzdrowieć, "wolnego czasu" mam do października, jeśli jeszcze moja siwiejąca głowa będzie chciała zajrzeć w uczelniane progi. Boję się, że wraz z tym chorowaniem przytrafi mi się wszystkomiwisizm, który dla faceta równoważny jest z życiową impotencją, kompletną bezpłodnością. Dziś, co prawda wybrakowany, okrąg sernika daje mi poczucie, że przeżyłem dzień z tarczą: postawiłem się zniechęceniu, pukającej do drzwi serca acedii. To małe ciasto dla ludzkości, ale wielkie dla Luca.

PS Dziękuję wszystkim za oddanie głosu w konkursie na Blog Roku 2011. Luckrownia, choć znalazła się w pierwszej 50 na ponad 720 blogów w swojej kategorii, nie dostała się na blogowe salony... tym razem. Tak czy siak zapraszam w jej skromne progi na małe co nieco od czasu do czasu.
Zresztą czytelników Luckrowni jest coraz wiecej, w mijającym miesiącu został pobity rekord oglądalności. ;) Dziękuję za uwagę. :)



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wszystkiego najgorszego!

    Ruchome święto naukowców, którzy przyglądają się coraz bardziej smutnemu społeczeństwu. Wyznaczane matematycznym wzorem, w którym przelicza się warunki meteorologiczne, uwarunkowania ekonomiczne, rynkowe oraz kondycję psychiczną populacji. Ochrzczone jako Blue Monday, czyli w tłumaczeniu Smutny, przygnębiający poniedziałek. Obliczono, że w bieżącym roku wypada 16 stycznia. Właśnie tak, dziś najbardziej depresyjny dzień w roku - Wszystkiego najgorszego!

     Kilka dni temu, po kilkunastogodzinnym śnie, obudziłem się nieprzytomny na dwóch kawałkach szkła i plastiku, trzech drutach i ośmiu śrubkach. Sięgnąłem dłonią w okolicę moich "dolnych pleców", by wyciągnąć spod 90-kilogramowego cielska uwierające przedmioty. Krótkie macanko postawiło mnie na równe nogi. Okazało się, że całą noc i pół dnia gniotłem w łóżku okulary. Trzymając w rękach zdezelowane binokle, rozmyślałem o moich studiach, które wkrótce przyjdzie mi przerwać, odłożyć na niewiadomojakdługo. W tym semestrze jest gorzej (już raz się skarżyłem...), nasiliło się napięcie mięśni i stany lękowe, których ataki wyczerpują mnie doszczętnie i powodują, że często zapadam w bardzo długi, głęboki sen. Tak było poprzedniego wieczoru, nie zdążyłem nawet zdjąć okularów, które rano ledwo trzymały się kupy, a przy założeniu, jakimś cudem, niezdarnie chwyciły się nosa i uszu. I tak jak niedopasowanie soczewek względem gałek ocznych powodowało dyskomfort, tak też źle czułem się z tym, że w żaden sposób nie mogę pogodzić studiów z życiem, nawet przy wykorzystaniu taryfy ulgowej dla studentów niedomagających.

    Dziś przez głowę nie przeszła mi myśl, żeby wybrać się na zajęcia. Studiowanie co drugi dzień lub rzadziej o wiele bardziej mnie męczy niż codzienna akademicka rutyna. W zamian uczestnictwa w zajęciach reanimowałem dwa kawałki szkła i plastiku, trzy druty i osiem śrubek. Uciekałem w parku przed czarnymi myślami przez 6 kilometrów, rozpoczynając tym samym Sezon 2012 Antystresowych Biegów (przez ostatnie kontuzje i problemy jestem słabo rozruszany, z drugiej strony rozpoczęcie sezonu wypadało zazwyczaj pod koniec lutego). Wieczorem miałem pójść na mszę i odwiedzić psychiatrę, ale nie wiem, czy skurcz w udzie pozwoli mi się ruszyć z domu. Dopada mnie bezsens, przeraża wielka niewiadoma na hasło: przyszłość. Bo co teraz przyjdzie mi robić, czym się zająć? Na pewno leczeniem, rehabilitacją, ale co później? Naukowcy mieli rację - Blue Monday w pełnej krasie. Spełniły się moje... najgorsze... obawy.

czwartek, 12 stycznia 2012

Luckrownia startuje na blogowe salony

Drodzy smakosze, stało się!

Zgłosiłem Luckrownię do konkursu Blog Roku 2011,
największego plebiscytu w polskojęzycznej blogosferze.

W tym momencie liczę na Waszą pomoc.
Jeśli uważacie, że Luckrownia ma co zaserwować na blogowych salonach, to ślijcie SMSy ze wszelkich telefonów komórkowych, jakie macie pod ręką.


W treści wpisujemy kod A00875 (słownie: a, zero, zero, osiem, siedem, pięć) i posyłamy pod czterocyfrowy numer: 7122.
Koszt SMSa to jedyne 1,23 zł, a dochód z głosowania przeznaczony zostanie na turnusy rehabilitacyjne dla dzieci.


Każdy głos jest ważny!
Zamiast trzymać kciuki w bezruchu, wystukujcie SMSy ;)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Nieszczęśliwi ludzie
ciągle TO robią

      Dla położnych, dyżurujących na porodówce często po kilkadziesiąt godzin z rzędu, wszystkie noworodki wyglądają tak samo. Mimo dokładnej miarki w oczach: 57 cm, 3,60 kilo, 10 punktów w skali Apgar, nie trudno o pomyłkę. Jedynie matka, rodzicielka w małej twarzyczce rozpoznaje rysy bliskich osób, to dla niej oblicze nowo narodzonego dziecka jest najbardziej znane. Takich rysów nie doszukała się moja mama podczas przygotowań do pierwszego karmienia. To nie moje dziecko, moje nie było takie kostropate. Nie znam, zabierzcie je ode mnie! - wzdrygnęła się, nie chcąc podać piersi niemowlęciu przed sobą. Miała rację, to nie byłem ja. Kilka chwil wcześniej moim kocykiem przykryto innego chłopca. Nieopatrznie podmieniono mnie w szpitalu.

     Z początku padły podejrzenia "kolejna położnica z depresją poporodową", a po krótkim dochodzeniu - słowa przeprosin ze strony zastępu pielęgniarek obejmujących dyżur dnia 3 września 1985 roku w jednym z polskich, miejskich szpitali. Na szczęście odnaleziono chłopców z pomylonymi kocykami. Mama szybko ochłonęła, tuląc z powrotem mnie, swojego synka. Nie awanturowała się dłużej, dobrze znała realia pracy na oddziale, dlatego sama po szkole pielęgniarskiej wolała zatrudnić się w przychodni, a nie w szpitalu, gdzie było i wciąż jest ciężko... pod każdym względem. Choć dziś mama z uśmiechem opowiada mi o tej historii, to ja zastanawiam się, czy w jakiś sposób nie jest przyczyną mojego skrzywienia, czy nie skutkuje jako dotychczas nieopisany syndrom podmienienia. Przez całe życie doskwiera mi przypadłość, z którą zazwyczaj sobie nie radzę, która potrafi trawić mnie każdego dnia i wszelką radość obrócić w perzynę. Nieustanna skłonność do porównywania się z innymi nad wyraz często zamienia moje życie w koszmar (napomknąłem o tym problemie w relacji z Madrytu).
     Nie muszę się długo rozglądać wokoło siebie, by dostrzec ludzi, którym lepiej się powodzi, którym życie jakoś się ułożyło, a los zawsze im sprzyjał. Jeden jest starszy ode mnie tylko o 2 lata, a ma już żonę i gromadkę dzieci, firmę, dom na kredyt. Ten z głową pełną pomysłów na przyszłość, mój rówieśnik, świeżo upieczony pan magister zaraz się żeni. Inny jest młodszy i rozpoznaje wolę Bożą konkretnie, w seminarium, pewnie dlatego że jest z dobrej rodziny, normalnej. Tymczasem ja... Ja tego nie mam. I bilans wychodzi jednoznacznie źle, zawsze niekorzystnie dla mnie. Przeglądam się w życiu innych jak w lustrze, które zawsze moim oczom przedstawia wykoślawione odbicie i skutecznie utwierdza w złudnym przekonaniu, że najwidoczniej ze szczęściem nie jest mi do twarzy. Jak się okazuje, zdaniem ojców duchownych i psychologów, mędrców, ascetów i seksuologów ciągłe porównywanie się do innych wokoło jest przypadłością ludzi nieszczęśliwych, wiecznie niezadowolonych z życia.
    Kiedy patrzę na moich znajomych, łatwiej jest mi dostrzec tę jedną, ładniejszą i weselszą stronę medalu, drugą, bardziej przykrą z kolei umniejszam lub całkowicie wypieram. Nakręcam się wtedy, że cierpię tylko ja, a nawet jeśli cierpią inni, to ich cierpienie jest niewspółmierne do tego, co ja odczuwam. Sztuką w moim życiu jest umiejętność tłuczenia w drobny mak tej mamiącej tafli szkła lub... przechodzenie na jej drugą stronę, która od środka okazuje się nie być tak kolorowa na jaką z pozoru wygląda. Cierpienie bowiem dotyka każdego, tylko zawsze inaczej. O życie w bezkresnej szczęśliwości oskarżam najczęściej tych, których nie znam dobrze, z którymi nie miałem okazji (z różnych względów) porozmawiać o ich prozaicznych bolączkach bądź prawdziwych dramatach.
     Pamiętacie pewnie przypowieść z Ewangelii o modlitwie faryzeusza i celnika, pierwszy dziękował za to, że nie jest takim grzesznikiem jak ten drugi, który w tym czasie u progu wejścia do świątyni zanosił lament do Boga i prosił o miłosierdzie. Moja potrzeba porównywania się podyktowana jest pragnieniem "bycia lepszym" albo "tak beznadziejnym, że aż najlepszym w swojej własnej beznadziejności". Ciągłe uwieszanie się na zasługach lub błędach innych ludzi to nic innego jak pierwszy z grzechów głównych - pycha. Pyszałkiem będzie ten, kto uważa się za świętszego, mniej winnego, lecz pychą grzeszy również ten, który w swoich własnych oczach uchodzi za największego grzesznika. Prawdą zaś jest, że "wszyscy jesteśmy grzesznikami", każdy jest skłonny do grzechu tak samo, jeśli nie zechce współpracować z łaską Bożą. O ile pycha jest zapalnikiem porównywania, o tyle zazdrość, kolejny z grzechów głównych, jest wynikiem całej reakcji. Nie należy też przeoczyć produktu ubocznego, jakim jest smutek, czasem gniew, lenistwo. Celnik ze wspomnianej przypowieści dobrze zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i Kto może go uratować. Dlatego na modlitwie proszę o pokorę celnika.

     Lekarstwem na ciągłą, neurotyczną potrzebę porównywania się, stawania w szranki z prawie każdym napotkanym człowiekiem, startowania w konkursach na tego najlepszego, najbardziej inteligentnego, zaradnego i och, ach, boskiego... jest pokorna modlitwa oraz dziękczynienie za moje miejsce na ziemi. Bóg przewidział mnie takiego, w takiej, a nie innej rodzinie, przewidział historię życia nie do skopiowania czy podrobienia, też tę historię zapisaną w lekarskich papierach, i właśnie takiego chcę dziś mnie zbawiać. On nie chce mnie podmienić na kogoś innego, bo kocha mnie takim, jakim jestem... Mnie właśnie, bez moich mentalnych poprawek i zażaleń, reklamacji i frustracji - prawdziwego Luca 100%, nieoglądającego się na innych, przeżywającego godnie z Bogiem swoje sukcesy i porażki.



środa, 4 stycznia 2012

Luckruj - ja nie żartuję!


Przepis na wielkie luckrowanie

Weź kawał starego piernika, znaczy się znajomego.

Przemyć ukradkiem lub rzuć mu prosto w oczy linka http://www.luckrownia.blogspot.com.

Szepnij słówko o luckrze (np. "Wiesz, luckier krzepi... Na fejsie też wyśmienity!").

Można skorzystać z każdej formy kontaktu, wedle uznania, aby było smakowo, słitaśnie, cud miód i git majonez (tak, zwał).

Luckruj skutecznie, hurtem i na wesoło.


Materiał demonstracyjny

niedziela, 1 stycznia 2012

Najlepsze Nowe Rokowania


republikacja wpisu, który ukazał się dokładnie rok temu na Kompleksie małego hipokampu

  "Proszę państwa, ostatnie minuty. Dla ociągających się formularze tu, a przybory do pisania nieopodal nich" - z gracją, lecz zdecydowanie, niby czarodziejską różdżką, zadbany palec konferansjera bezbłędnie wskazał wszystkim stos odświętnie ułożonych dokumentów i kryształowy flakon pełen złoto-srebrnych długopisów. Chwyciłem jeden z sylwestrowych pisaków, a błysk wygrawerowanego Antykwą Półtawskiego napisu: "Szczęśliwego Nowego Roku 2012" skroplił łzę. Jedną, a potem kolejną i kolejną. I tak, zza zroszonej szyby swojej duszy, zacząłem czytać treść formularza. Wysokiej jakości papier ozdobny zdawał się nie wzruszać skrywaną przeze mnie wilgocią, która na przekór mojej woli przesączała się z mego poszarpanego wnętrza na jego gładką fakturę.

     Ja, niżej podpisany/-na, świadom/-a wymogów społeczeństwa, w którym na co dzień przyszło mi się obracać, postanawiam, że w Nowym, 2012 Roku... - niestety już pierwszy wyraz Ja obudził we mnie pytania: Kim jestem? A tak w ogóle, to dlaczego ja? Dlaczego nie na przykład Ty albo nie on... ona? Dlaczego ja mam sobie coś postanawiać, a inni nic mi nie obiecają? Ale czy ja mogę sobie cokolwiek postanowić? Wraz z narastaniem z pozoru suchych wyrazów i zdań, moje rozbiegane po tekście gałki oczne zaczęły zwilżać ich sens jak ogrodowe zraszacze w upalny dzień, kiedy zwiększonej potrzebie zużycia wody towarzyszy znikome ciśnienie w przewodach sieci wodociągowej. Nawet uwaga w nawiasie, czysto techniczna, wprowadziła mnie w zakłopotanie… Wybrać przynajmniej 3 punkty, a pozostałe, niepotrzebne skreślić. - Wybrać? Nie potrafię. Nie wiem, co mi jest potrzebne.
    Schudnę, Zadbam o siebie, Zacznę uprawiać sport, Wykupię karnet na solarium, Dostanę awans, Tym razem zaplanuję wakacje, Oświadczę się, Spłodzę/urodzę, Skończę ze słodyczami, Pomogę chorym kociętom/przygarnę kundla ze schroniska, Nie będę wysyłał łańcuszków, Zrobię porządek w szafie, Zmienię dostawcę pizzy, Przeczytam więcej książek, Spłacę kredyty… Lista proroctw była wielce wylewna. Wylewna szczególnie dla mnie, bo z każdym następnym, niewybranym ani też nieskreślonym jej punktem, przebierały się oczy od słonego strumyka… Nikt nie usłyszał mojego popłakiwania brużdżącego policzki i szyję, panujący wokoło gwar i śmiech był przejawem entuzjastycznego preludium do koncertu życzeń, który za chwilę miał się rozpocząć w mojej strefie czasowej. Nie bardzo mi się widziało uczestnictwo w nim. Nie mam przecież nut, może po prostu zagram ze słuchu - obmyśliłem strategię na przetrwanie tego niewyczekiwanego rytuału. Piękny, ale teraz zmoczony papier trafił do mojej zaciskającej się pieści, aby ostatecznie ukryć się przed światem w wewnętrznej kieszeni mojej marynarki.

    „Proszę państwa, zaczynamy odliczanie: 10… 9…” – zaintonował przez mikrofon wypinający dumnie pierś konferansjer, a tłum podążył za nim. Ponad gromką sekwencją malejących liczb wybił się charyzmatyczny okrzyk z głośników: „Nadwaga, fajki, bieda, marazm – stop! Zaczynamy Nowy Rok!” Zdawać się mogło, że to kulminacja powszechnej ekscytacji, panującej przecież przez ostatnie dni w sklepach, zakładach fryzjerskich i odzieżowych, a także w większych lokalach i mniejszych klitkach na ostatnich piętrach obskurnych bloków, doprowadziła do wystrzału butelkowych korków wysoko ku górze… Podlane szampanem życzenia mieniły się w barwach fajerwerków oraz połyskiwały w nienagannie zawiązanych krawatach i brokacie, którym po tylu godzinach imprezy upstrzony był każdy z jej uczestników. Chyba nawet nieźle się wkomponowałem jako papuga w ten małpi gaj. Życzenie, kieliszków zderzenie powtarzane co raz i wieńczone uśmiechem bez pocałunku… Przyszła nieproszona myśl, że dobrze byłoby kogoś pocałować. Ale jeśli miałby to być judaszowy pocałunek… To ja dziękuję! Wzdrygnąłem się całkowicie bez kontroli. Uznanie, przychylność, uczucie, namiętność, rozkosz - takie według mnie konsekwencje sprowadzał pocałunek u osób dopuszczających się tego oralnego gestu. Zawsze zetknięciu moich warg z drugą osobą towarzyszyły nieszczere intencje… Nie potrafiłem się oszukiwać, że znaczy jeszcze to, co miał znaczyć… Nie chciałem pocałunkiem zjadać ludzi, którymi sam się brzydziłem, tak samo jak brzydziłem się sobą. Nie chciałem wyrazu miłości wykorzystywać do wyszarpywania od nich kąska dla mnie. Nie całowałem. Nie liczyłem dni, miesięcy i lat bez pocałunku. Łzy znów stanęły mi w oczach.

- Proszę pani, życzę pani… – zagadnąłem do kobiety stojącej obok mnie.
- Cześć, jestem Marianna. Mam dosyć tego: Proszę pani, Proszę pana do tańca, Proszę państwa a teraz… Och, mów mi Mari, proszę, po prostu Mari – przerwała mi z uśmiechem, mimo znużenia całą sytuacją, tak jakby była zupełnie pewna, że mnie też obezwładnia ta oficjalna atmosfera i bez zająknięcia przyjmę jej prośbę wyłamania się spod reguł salonowego despotyzmu.
- Cześć, Jakub… – wykrztusiłem lekko zesztywniały – po prostu Kuba.
Wypowiedzenie tej formy mojego imienia uniosło kąciki moich ust. Zapach popetardowego prochu był odpowiednim tłem dla tej kwestii, bo czułem się jak zdetonowany materiał, który tej nocy już tyle razy wybuchał w postaci wylewu łez.
- Kuba, zanim złożę życzenia, powiedz mi, co zaznaczyłeś na liście noworocznych postanowień? – zapytała. Spostrzegłem, że moja nowo poznana rozmówczyni jest wielce urzekająca w zadawaniu mi tak trudnego dla mnie pytania.
- Wiesz co… Nic nie zaznaczyłem – spuściłem wzrok, co było trudne przy takiej kobiecie. Po dwóch sekundach wróciłem do jej spojrzenia dodając:
- Atrament tego drogiego długopisu okazał się być niewodoodporny… Ładna oprawa, ale co z tego? - chyba cało wyszedłem z sytuacji, bo Marianna swoje zmarszczone przez chwilę czoło rozpogodziła uniesieniem brwi.
- Poza tym ślizga się w dłoni niemiłosiernie. Nie da się nim obracać między palcami i lekko przygryzać - dopowiedziała Mari i obydwoje wybuchliśmy śmiechem.
Krótką ciszę i wymianę spojrzeń przerwało jej chrząknięcie.
- Ja nic nie zaznaczyłam, przeczytałam i przekreśliłam wszystkie punkty… – zaintrygowała mnie od pierwszego zdania swojej dłuższej wypowiedzi. – To było wielkim wyczynem, bo przecież tak dobrze jest, jak wszystko idzie gładko, z gładkim i pięknym długopisem w ręku. Kapela świetnie gra, jedzenie kusi, a najdroższy materiał i najmodniejszy krój zdobi moje ciało. Tyle, że to nie to, co daje mi szczęście… Dlatego nie złożę Ci życzeń… Przekażę Ci obietnicę szczęścia, pewne postanowienie. Nie moja obietnica, ani nie Twoje postanowienie, także nie zapewnienie tego przystojnego konferansjera, który próbował ze mną zatańczyć... – mówiła, spokojnie, a ja chłonąłem każde jej słowo jak dziecko, które uczy się mówić i chce poznać nie tylko sposób artykulacji, ale rzeczywistość o którym ta mowa i język opowiada.

- Życie byłoby naprawdę wspaniałe, gdyby realizowały się te wszystkie sylwestrowe formuły i zaklęcia. Po roku takiej szczęśliwości i spełnienia ludzie zrezygnowaliby z obchodów sylwestra i Nowego Roku. Życzenia realizowałyby się każdego dnia, od razu po tym, jak byłby wymyślone, wypowiedziane na głos czy usłyszane od dobrze nam życzących... Ale ja tego nie chcę, choć taka dzisiejsza maskarada też mi nie przypada do gustu. Chcę Ci powiedzieć, że masz obietnicę: Będziesz kochać! Oddane Bogu serce ulega zmianie. Niby wielkości dłoni, podatne na pęknięcia i zawały, ale dzięki Bogu wielkie i przebrane miłością... – jej słowa mieszały się z moimi łzami, które tym razem przybrały postać słodkiej rzeki sklejającej moją rozszarpaną osobę przez chroniczny brak miłości. Nie kochałem siebie, innych, a Boga… Na Boga! Na Boga byłem obrażony. Wszechogarniająca nienawiść.

    Dalej… Mari opowiedziała mi o sobie i vice versa. Obok poważnych wynurzeń znad kieliszka wina rozbrzmiewał nasz śmiech z przezabawnych sytuacji zauważonych na sali. Dawno, naprawdę wieki temu tak z nikim nie rozmawiałem. Nasze spotkanie trwało do rana… Wróciłem do domu wypełniony szczęściem. Tuż po przekroczeniu progu zaspanego mieszkania udałem się do lodówki i na kalendarzu pod datą 1 stycznia 2012 roku zapisałem najpiękniejsze, bo jedyne zagwarantowane, poręczone, życzenia:

„Będziesz kochał Boga, a bliźniego swego jak siebie samego.”

    Chowając garnitur do szafy, przypomniałem sobie o zgniecionym formularzu, który pewnie zmoczył całą moją kieszeń w marynarce. Palcami wyczułem, że papier jest suchy. Kartka wyschła pewnie od przyśpieszonej pracy serca i zwiększonej produkcji ciepła przy Mariannie… - uśmiechnąłem się do siebie. Rozwinąłem zawiniątko opatrzone krótkim, cudzym dopiskiem:

48 17 77 13 56

Do usłyszenia!

Mari

***
Wszystkim czytelnikom życzę w Nowym Roku 2012
większej zdolności do kochania niż potrzeby bycia kochanym. :)

PS Niestety tegorocznego Sylwestra spędziłem w domu. Stany lękowe i bolesne napięcie mięśni uniemożliwiły mi harce na mieście... Może innym razem... za rok.