niedziela, 15 maja 2011

Czcij ojca swego,
a nawet pijącego

     Czy będzie to głuche "beep" w słuchawce telefonu, milczący śmiertelnie domofon, czy też drzwi wejściowe, które jak na złość ani drgną przez kolejne godziny, dni, tygodnie... Także słowa o sile rażenia grochu, co obija się o ścianę butelki. Wszystko to będzie mi się kojarzyć z ojcem. A może raczej z jego brakiem w moim życiu. Jednak najbardziej jest mi go brak, kiedy nie znajduję w swoim sercu miejsca dla niego - mojego słabego taty.


*tekst Luca, obrazek z sieci

     Ojciec-alkoholik - to zestawienie, brzmiące jak nieudany dowcip Pana Boga, było dla mnie powodem wstydu przez kilkanaście lat mojego życia. Ojciec pił od zawsze. A moje zawsze zaczyna się od moich urodzin albo raczej od pierwszych wspomnień z dzieciństwa. Nie mam zamiaru w tym miejscu powracać do chwil bolesnych, przyśpieszających wtedy bicie małego strwożonego serca, targanego pomiędzy tęsknotą, miłością a nienawiścią i przerażającą chęcią zemsty. Powracanie do tych wspomnień niestety potrafi ścisnąć serce w piersi dorosłego już mężczyzny. Tyle że dojrzałość to pogodzenie się z przeszłością, to także akceptacja wszystkiego, co może przynieść jutro. Zauważyłem u siebie pewną prawidłowość: kiedy nie godzę się na sumę historii dokonanych w moim życiu, od razu paraliżuje mnie myśl o jutrze. W ten sposób tracę teraźniejszość. Dlatego bardzo chciałbym dorosnąć do teraźniejszości.

     Moja obecna relacja z ojcem jest nadal trudna, ale mimo wszystko cudowna, bo lepsza. Był bowiem czas, że nie wierzyłem w żadną poprawę w moim postrzeganiu człowieka, który - czy tego chcę, czy nie - przekazał mi życie, ale w tym życiu niemal nieustannie mnie krzywdził. Nie ma co ukrywać, że czułem się przez ojca o wiele bardziej skrzywdzony niż obdarowany. Jak w takim wypadku "czcić ojca swego"? Przez długi czas życie było dla mnie równoważne z cierpieniem lub ciągłym wynagradzaniem cierpienia innym: mamie, braciom, rodzinie. Skoro wokoło tak wszyscy cierpią z powodu ojca, niech już dodatkowo nie cierpią przeze mnie - tak myślałem i do czasów liceum stosowałem się do tej myśli. Dokładałem wszelkich starań, by w domu być dobrym synem dla matki i dobrym bratem dla rodzeństwa, podobnie w szkole - wzorowym uczniem i lojalnym kolegą. Uśmiech praktycznie nie schodził z mojej twarzy, nie mam chyba żadnego smutnego zdjęcia z tamtych lat. Ze skrywanym smutkiem i rozpaczą musiałem radzić sobie sam. Dopiero kiedy miałem 15 lat udało mi się po raz pierwszy wykrztusić komuś: "Mój ojciec jest alkoholikiem". Skurcz mięśni twarzy, paraliż, cisza, płacz. To było jedno z takich wypowiedzeń, jak "Umarł", "Zginął", "Żegnaj", "Jestem chory", "Kocham Cię", "Dziękuję, że jesteś", "Jestem w ciąży", "Nigdy Cię nie kochałam", "Przebaczam Ci", po których końcowa kropka jest tak silna, że potrafi zamknąć możliwość dalszej artykulacji zarówno u nadawcy, jak i odbiorcy tego komunikatu. Pauza po wygłosie mojej frazy na szczęście nie trwała wiecznie, jak sami widzicie. Kiedy odważyłem się odkryć swoje rany nie tylko przed Bogiem, ale też przed innymi, wtedy Bóg zaczął je opatrywać. Nie zawsze robi to delikatnie, bo gruntowne oczyszczanie ran zazwyczaj jest bolesne.
      Rana musi oddychać - to jedna z zasad pomyślnego gojenia. Poczułem ten oddech, kiedy stanąłem przed innymi jako człowiek zraniony. Wkrótce, dzięki Bogu, te same rany pokazałem mojemu ojcu. Tyle, by móc się obnażyć przed nim z miłością, musiałem wpierw zobaczyć, że tej miłości w sobie nie mam. Święty Jan od Krzyża w "Nocy ciemnej" obrazowo wyjaśnia pewną właściwość Bożej Miłości, która wypala duszę człowieka. Trawiona ogniem Miłości dusza z początku wcale nie pięknieje, tylko pokrywana jest wszystkim nikczemnym, co dotychczas było ukryte gdzieś głęboko. I tak zanim dusza da ciepło wokoło, musi zwęglić się niczym drewno rzucone w płomienie. Mądrość świętego mistyka - leczenia której bez wahania podjąłby się dziś prawie każdy psychiatra - paradoksalnie sprawdzała się w moim życiu duchowym. Kiedy bowiem zacząłem prosić Boga o miłość do taty, wtedy Bóg jeszcze dosadniej przekonywał mnie o wielkich pokładach nienawiści. Wieloletnie karmienie się poczuciem krzywdy i chęcią zemsty wydało gorzkie owoce. Wykreśliłem ojca ze swojego serca, zabiłem go tym, że nie potrafiłem go kochać mimo zranień - takie refleksje były chyba pierwszymi oznakami działania Miłości, o której najczęściej mówi się tak pięknie i lukruje do przesady. Świadomość tego, że ja też jestem katem - przecież nie jeden raz życzyłem ojcu śmierci - wzbudziła we mnie wołanie do Boga o pomoc, o zwycięstwo nad wrogością, nad moim grzechem... Pierwszy raz zapragnąłem, by Bóg zmienił serce nie mojego ojca, ale przede wszystkim moje. Bóg odpowiedział, tak jak obiecał "Dam Wam serce nowe", i wraz z moją osobistą modlitwą, duchowym wsparciem moich znajomych, przewidział wspaniały ratunek.
      Jedna rozmowa, jeden wspólny obiad z tatą, kiedy do stołu siadłem tylko z nim, niby na przeciwko, ale bez poczucia, że jestem kimś lepszym... Byliśmy w tej chwili na równi - ja, tak samo jak on, nie potrafiłem kochać. Fakt, nie skrzywdziłem ani swojej żony, ani dzieci, bo ich po prostu nie miałem, ale krzywdziłem mojego ojca, którego dał mi Bóg. Opowiedziałem tacie o tym, jak się czułem, jak się czuję teraz. Poprosiłem o przebaczenie za to, że uśmierciłem go wielokrotnie w moim sercu. To również była fraza spośród tych z silną kropką... Łzy popłynęły z obydwu stron. Ojciec mi wybaczył i sam prosił o przebaczenie. Było to coś nowego dla nas obydwu. Tata wiele mi opowiedział o sobie, swoim dzieciństwie, braku ojca. Podczas tego spotkania zrozumiałem, że moje zawsze w postrzeganiu nałogu ojca jest tylko wycinkiem jego całego życia, które wpływa na nasze wspólne teraz. W ten cudowny sposób Bóg zaprosił mnie do kroczenia drogą codziennego przebaczania człowiekowi słabemu, do miłości płynącej z nieba.

      Ktoś z zewnątrz mógłby powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Tata dalej pije. Ostatnio wpadł w ciąg. Kilkudniowe poszukiwania telefoniczne wśród znajomych od kieliszka, którzy albo nie podnosili słuchawki, albo mamrotali coś bez sensu, czy nawet rzucali "kurwami", nie rozumiejąc kto i w jakiej sprawie do nich dzwoni. Moje rowerowe patrole po "możliwych metach". Te same strachy, co z dzieciństwa... i podobne sekwencje. Może resztę przemilczę. Na domiar złego, w czasie ciągu tata pojawił się w pracy. Wynik pracowniczej kontroli (3 promile) nie tylko przekreślił szanse na dalsze bicie czasowego rekordu zatrudnienia w jednym miejscu, przy naszym dwuletnim dopingu, ale w ogóle splamił myślenie o przyszłości... Kolejne leczenie, awantury? Nadal zdarzają się sytuacje, że, jak niegdyś mały chłopiec, mam ochotę na złość ojcu posolić herbatę albo, jak przystało na dorosłego faceta, porządnie mu przysolić. Szczególnie w chwilach, gdy widzę moją mamę, której tata nie broni i nie pociesza. Można zatem pomyśleć: Boga nie ma, a jak jest to nie działa i nie kocha. Mylne wrażenie. (uwaga: kolejne akapity luckrowane)

      Nie wiem, na ile zostało przemienione serce mojego taty, tylko jeden Bóg to wie. Natomiast widzę wielkie działania Boga w przemianie mojego serca. Nie objawia się ono tym, że jestem dziś wspaniałym synem, z sercem na dłoni, że nie odczuwam złości, wybuchy nienawiści to już nie moja choroba, a moje życie upływa na służeniu ojcu bez reszty. Nie będę nikogo oszukiwał - łatwo mnie wzburzyć, wytrącić, przybić... Jednak dziś, przy jednoczesnym odczuciu własnej małości, jestem bardziej odważny w prośbie o Bożą Łaskę. Może przytoczę zdarzenie sprzed kilku tygodni, kiedy jeszcze mieszkałem z rodzicami. Jednego powszedniego dnia, około godziny piątej rano obudziły mnie odgłosy kłótni rodziców. Nie mogłem dłużej spokojnie leżeć, kiedy usłyszałem szloch mojej mamy. Wstałem zaspany w samych majtkach, żeby ją po prostu przytulić - podniosły mnie z łóżka dobre intencje. Przytuliłem mamę, ojciec zaśmiał się głupkowato w moją stronę, może ciut szyderczo. Nie mogłem znieść dobrze znanego, prześmiewczego wyrazu jego twarzy. Zamachnąłem się, ręce mnie świerzbiły niemożebnie. Szlag trafił moje dobre intencje. W tym momencie zacząłem się modlić, do Jezusa, najprościej, najszczerzej. "Jezu, umarłeś za mnie i za mojego ojca. Kochasz mnie i jego tak samo. Ja w tej chwili nie kocham taty, według mnie należy mu się tylko wpier***. Ale Ty powtarzasz, że go kochasz. Daj mi więc teraz choć trochę Swojej miłości do niego, bo ja jej po prostu nie mam. Obiecałeś mi to!"
      "Czcij ojca swego, a nawet pijącego" - nie jest moralizmem, tylko moim doświadczeniem. Z Bogiem miłość ojca-alkoholika jest nie tylko możliwa, ale daje pokój i radość. Pomaga się pogodzić z życiem, pomaga dorosnąć. Proszę Boga o miłość do taty każdego dnia, tylko to mnie ratuje przed ślepym trwaniem w nienawiści, zarzucaniem Boga pretensjami, przekreślaniem dobra, które było, jest i które Bóg dla mnie jeszcze przewidział. Jestem świadomy, że kiedy wyrzucam ojca ze swojego serca, sam też cierpię, jak cierpi każde dziecko, które nie kocha swoich rodziców. Bóg pozostaje wierny w swoich obietnicach, nigdy nie oszukuje. Wezwania "Kochajcie waszych nieprzyjaciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą" oraz "Czcij ojca swego i matkę swoją" są dziś dla mnie bardziej argumentem w rozmowie z Bogiem, gdy chcę Mu (a tak naprawdę sobie) przypomnieć, co mi obiecał, niż obowiązkiem, który został narzucony na moje słabe, ludzkie barki.

      Dziś w relacji z ojcem, właśnie w takiej trudnej, odnajduję luckier. A dzieląc się tym przydługim wpisem, mam nadzieję poluckrować nim trochę.