wtorek, 31 stycznia 2012

Mężczyzna na bezrobociu

    Mężczyzna pozostawiony na dłużej bez pracy, hobby czy przelotnej pasji, krzty jakiegokolwiek wysiłku, snuje się po świecie wypluty jak wysłużony podkoszulek. Jego możliwości zaczynają z czasem obrastać brudem codziennego marazmu zmaterializowanego w postaci okruchów popcornu, tłustych plam po chińskiej zupce, smrodu piwa, whisky albo wódki. Głowa, niegdyś pełna pomysłów i pragnień, stopniowo gnije jak brudne skarpetki czekające czwarty miesiąc w kolejce do pralki. Męskość w stanie rozkładu - tak w skrócie nazwałbym bezrobotnych facetów bez żadnego, najmniejszego zajęcia. Od niedawna, niestety, ponownie jestem w grupie ryzyka utraty męskości przez brak pracy, aspiracji i celu.

    Mija pierwszy tydzień po oficjalnym przejściu na studencki urlop zdrowotny, choć tak naprawdę kolejny tydzień z uporczywym bólem, a nie wiem który miesiąc z obniżonym nastrojem i stanami lękowymi. Lekarze, badania, tabletki, wyskoki na basen... Portfel się nie zamyka, ale już niebawem bankomat okaże się prawdziwą ścianą płaczu. W snach coraz śmielej nawiedza mnie Ferdek Kiepski i, pomimo różowego t-shirt'a w odcieniu przybrudzonej świnki Babe, przeraża wizją nieróbstwa i pasożytniczego trybu życia. Kiedy jest lepiej, kiedy podejrzewana przez neurologa neuralgia nerwu trójdzielnego nie skręca mnie w łóżku czy przy sedesie, kieruję swoje kroki do najbliższych sklepów, a potem do kuchni... Postanowiłem bowiem przejąć część gastronomicznych dyżurów w domu, by nie dać się wciągnąć totalnie przez czarną dziurę nicnierobienia. Wyszedłem zatem poza skostniały już od lat spis podręcznych przypisów kucharskich, w którym dotychczas znajdowały się cztery pozycje: 1. herbata na gorąco, 2. kawa na zimno (słynna Luc Cafe), 3. omlety, 4. jajecznica w pięciu smakach. Do mojego kucharskiego elementarza dołączyły takie dania jak spaghetti, jakieś kotlety, sałatki... Jednak żadne z nich nie sprawiło mi takiej radości, jak wczorajszy sernik.

    O ile większość moich kolegów zapewne złapałaby się za głowę słysząc, że próbuję układać sobie życie na nowo od zaangażowania w pracach kuchennych... Na widok Luca walącego tłuczkiem, mieszającego chochlą czy trzepiącego ubijaczką bez wątpienia podnieśliby głos sprzeciwu ("Krawiec, fartuch jest dla pedałów!", "Ciasta? Jakie ciasta, geju?!", "Baby do garów!"). O tyle wszyscy z nich rozpłynęliby się podczas konsumpcji mojego własnoręcznie przygotowanego sernika, a gębę otwierali już tylko w celu skosztowania kolejnego kęsa lub wyrażenia zachwytu nad moim słodkim popisem. Swoją drogą może się przydać w najbliższej przyszłości taki domowy frykas, przecież na wódkę szybko ich nie zaproszę, nawet z browarem będzie ciężko... Wracając do sernika, wyszedł pychotnie. Ser sterczy jak należy, galareta stężała na czas, kryjąc słodkie truskawki, a ciasto z ciastek owsianych okazało się spodem wyśmienitym do schrupania.
Oto krótkie foto-story :)

    Chwytam się tej kuchenki i piekarnika, bo ciężko mi ruszać się inaczej. Zimny powiew wiatru, lekko wypchany plecak, nawet prozaiczne mycie zębów okazuje się być niewielkim kamyczkiem rozpoczynającym lawinę bólu, spopod której trudno mi się później wydostać. Dlatego bieganie na mrozie, nawet spacery itd. są dla mnie nie lada wyczynem. Ufam, że na kuchni się nie skończy. Chciałbym szybko wyzdrowieć, "wolnego czasu" mam do października, jeśli jeszcze moja siwiejąca głowa będzie chciała zajrzeć w uczelniane progi. Boję się, że wraz z tym chorowaniem przytrafi mi się wszystkomiwisizm, który dla faceta równoważny jest z życiową impotencją, kompletną bezpłodnością. Dziś, co prawda wybrakowany, okrąg sernika daje mi poczucie, że przeżyłem dzień z tarczą: postawiłem się zniechęceniu, pukającej do drzwi serca acedii. To małe ciasto dla ludzkości, ale wielkie dla Luca.

PS Dziękuję wszystkim za oddanie głosu w konkursie na Blog Roku 2011. Luckrownia, choć znalazła się w pierwszej 50 na ponad 720 blogów w swojej kategorii, nie dostała się na blogowe salony... tym razem. Tak czy siak zapraszam w jej skromne progi na małe co nieco od czasu do czasu.
Zresztą czytelników Luckrowni jest coraz wiecej, w mijającym miesiącu został pobity rekord oglądalności. ;) Dziękuję za uwagę. :)



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wszystkiego najgorszego!

    Ruchome święto naukowców, którzy przyglądają się coraz bardziej smutnemu społeczeństwu. Wyznaczane matematycznym wzorem, w którym przelicza się warunki meteorologiczne, uwarunkowania ekonomiczne, rynkowe oraz kondycję psychiczną populacji. Ochrzczone jako Blue Monday, czyli w tłumaczeniu Smutny, przygnębiający poniedziałek. Obliczono, że w bieżącym roku wypada 16 stycznia. Właśnie tak, dziś najbardziej depresyjny dzień w roku - Wszystkiego najgorszego!

     Kilka dni temu, po kilkunastogodzinnym śnie, obudziłem się nieprzytomny na dwóch kawałkach szkła i plastiku, trzech drutach i ośmiu śrubkach. Sięgnąłem dłonią w okolicę moich "dolnych pleców", by wyciągnąć spod 90-kilogramowego cielska uwierające przedmioty. Krótkie macanko postawiło mnie na równe nogi. Okazało się, że całą noc i pół dnia gniotłem w łóżku okulary. Trzymając w rękach zdezelowane binokle, rozmyślałem o moich studiach, które wkrótce przyjdzie mi przerwać, odłożyć na niewiadomojakdługo. W tym semestrze jest gorzej (już raz się skarżyłem...), nasiliło się napięcie mięśni i stany lękowe, których ataki wyczerpują mnie doszczętnie i powodują, że często zapadam w bardzo długi, głęboki sen. Tak było poprzedniego wieczoru, nie zdążyłem nawet zdjąć okularów, które rano ledwo trzymały się kupy, a przy założeniu, jakimś cudem, niezdarnie chwyciły się nosa i uszu. I tak jak niedopasowanie soczewek względem gałek ocznych powodowało dyskomfort, tak też źle czułem się z tym, że w żaden sposób nie mogę pogodzić studiów z życiem, nawet przy wykorzystaniu taryfy ulgowej dla studentów niedomagających.

    Dziś przez głowę nie przeszła mi myśl, żeby wybrać się na zajęcia. Studiowanie co drugi dzień lub rzadziej o wiele bardziej mnie męczy niż codzienna akademicka rutyna. W zamian uczestnictwa w zajęciach reanimowałem dwa kawałki szkła i plastiku, trzy druty i osiem śrubek. Uciekałem w parku przed czarnymi myślami przez 6 kilometrów, rozpoczynając tym samym Sezon 2012 Antystresowych Biegów (przez ostatnie kontuzje i problemy jestem słabo rozruszany, z drugiej strony rozpoczęcie sezonu wypadało zazwyczaj pod koniec lutego). Wieczorem miałem pójść na mszę i odwiedzić psychiatrę, ale nie wiem, czy skurcz w udzie pozwoli mi się ruszyć z domu. Dopada mnie bezsens, przeraża wielka niewiadoma na hasło: przyszłość. Bo co teraz przyjdzie mi robić, czym się zająć? Na pewno leczeniem, rehabilitacją, ale co później? Naukowcy mieli rację - Blue Monday w pełnej krasie. Spełniły się moje... najgorsze... obawy.

czwartek, 12 stycznia 2012

Luckrownia startuje na blogowe salony

Drodzy smakosze, stało się!

Zgłosiłem Luckrownię do konkursu Blog Roku 2011,
największego plebiscytu w polskojęzycznej blogosferze.

W tym momencie liczę na Waszą pomoc.
Jeśli uważacie, że Luckrownia ma co zaserwować na blogowych salonach, to ślijcie SMSy ze wszelkich telefonów komórkowych, jakie macie pod ręką.


W treści wpisujemy kod A00875 (słownie: a, zero, zero, osiem, siedem, pięć) i posyłamy pod czterocyfrowy numer: 7122.
Koszt SMSa to jedyne 1,23 zł, a dochód z głosowania przeznaczony zostanie na turnusy rehabilitacyjne dla dzieci.


Każdy głos jest ważny!
Zamiast trzymać kciuki w bezruchu, wystukujcie SMSy ;)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Nieszczęśliwi ludzie
ciągle TO robią

      Dla położnych, dyżurujących na porodówce często po kilkadziesiąt godzin z rzędu, wszystkie noworodki wyglądają tak samo. Mimo dokładnej miarki w oczach: 57 cm, 3,60 kilo, 10 punktów w skali Apgar, nie trudno o pomyłkę. Jedynie matka, rodzicielka w małej twarzyczce rozpoznaje rysy bliskich osób, to dla niej oblicze nowo narodzonego dziecka jest najbardziej znane. Takich rysów nie doszukała się moja mama podczas przygotowań do pierwszego karmienia. To nie moje dziecko, moje nie było takie kostropate. Nie znam, zabierzcie je ode mnie! - wzdrygnęła się, nie chcąc podać piersi niemowlęciu przed sobą. Miała rację, to nie byłem ja. Kilka chwil wcześniej moim kocykiem przykryto innego chłopca. Nieopatrznie podmieniono mnie w szpitalu.

     Z początku padły podejrzenia "kolejna położnica z depresją poporodową", a po krótkim dochodzeniu - słowa przeprosin ze strony zastępu pielęgniarek obejmujących dyżur dnia 3 września 1985 roku w jednym z polskich, miejskich szpitali. Na szczęście odnaleziono chłopców z pomylonymi kocykami. Mama szybko ochłonęła, tuląc z powrotem mnie, swojego synka. Nie awanturowała się dłużej, dobrze znała realia pracy na oddziale, dlatego sama po szkole pielęgniarskiej wolała zatrudnić się w przychodni, a nie w szpitalu, gdzie było i wciąż jest ciężko... pod każdym względem. Choć dziś mama z uśmiechem opowiada mi o tej historii, to ja zastanawiam się, czy w jakiś sposób nie jest przyczyną mojego skrzywienia, czy nie skutkuje jako dotychczas nieopisany syndrom podmienienia. Przez całe życie doskwiera mi przypadłość, z którą zazwyczaj sobie nie radzę, która potrafi trawić mnie każdego dnia i wszelką radość obrócić w perzynę. Nieustanna skłonność do porównywania się z innymi nad wyraz często zamienia moje życie w koszmar (napomknąłem o tym problemie w relacji z Madrytu).
     Nie muszę się długo rozglądać wokoło siebie, by dostrzec ludzi, którym lepiej się powodzi, którym życie jakoś się ułożyło, a los zawsze im sprzyjał. Jeden jest starszy ode mnie tylko o 2 lata, a ma już żonę i gromadkę dzieci, firmę, dom na kredyt. Ten z głową pełną pomysłów na przyszłość, mój rówieśnik, świeżo upieczony pan magister zaraz się żeni. Inny jest młodszy i rozpoznaje wolę Bożą konkretnie, w seminarium, pewnie dlatego że jest z dobrej rodziny, normalnej. Tymczasem ja... Ja tego nie mam. I bilans wychodzi jednoznacznie źle, zawsze niekorzystnie dla mnie. Przeglądam się w życiu innych jak w lustrze, które zawsze moim oczom przedstawia wykoślawione odbicie i skutecznie utwierdza w złudnym przekonaniu, że najwidoczniej ze szczęściem nie jest mi do twarzy. Jak się okazuje, zdaniem ojców duchownych i psychologów, mędrców, ascetów i seksuologów ciągłe porównywanie się do innych wokoło jest przypadłością ludzi nieszczęśliwych, wiecznie niezadowolonych z życia.
    Kiedy patrzę na moich znajomych, łatwiej jest mi dostrzec tę jedną, ładniejszą i weselszą stronę medalu, drugą, bardziej przykrą z kolei umniejszam lub całkowicie wypieram. Nakręcam się wtedy, że cierpię tylko ja, a nawet jeśli cierpią inni, to ich cierpienie jest niewspółmierne do tego, co ja odczuwam. Sztuką w moim życiu jest umiejętność tłuczenia w drobny mak tej mamiącej tafli szkła lub... przechodzenie na jej drugą stronę, która od środka okazuje się nie być tak kolorowa na jaką z pozoru wygląda. Cierpienie bowiem dotyka każdego, tylko zawsze inaczej. O życie w bezkresnej szczęśliwości oskarżam najczęściej tych, których nie znam dobrze, z którymi nie miałem okazji (z różnych względów) porozmawiać o ich prozaicznych bolączkach bądź prawdziwych dramatach.
     Pamiętacie pewnie przypowieść z Ewangelii o modlitwie faryzeusza i celnika, pierwszy dziękował za to, że nie jest takim grzesznikiem jak ten drugi, który w tym czasie u progu wejścia do świątyni zanosił lament do Boga i prosił o miłosierdzie. Moja potrzeba porównywania się podyktowana jest pragnieniem "bycia lepszym" albo "tak beznadziejnym, że aż najlepszym w swojej własnej beznadziejności". Ciągłe uwieszanie się na zasługach lub błędach innych ludzi to nic innego jak pierwszy z grzechów głównych - pycha. Pyszałkiem będzie ten, kto uważa się za świętszego, mniej winnego, lecz pychą grzeszy również ten, który w swoich własnych oczach uchodzi za największego grzesznika. Prawdą zaś jest, że "wszyscy jesteśmy grzesznikami", każdy jest skłonny do grzechu tak samo, jeśli nie zechce współpracować z łaską Bożą. O ile pycha jest zapalnikiem porównywania, o tyle zazdrość, kolejny z grzechów głównych, jest wynikiem całej reakcji. Nie należy też przeoczyć produktu ubocznego, jakim jest smutek, czasem gniew, lenistwo. Celnik ze wspomnianej przypowieści dobrze zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i Kto może go uratować. Dlatego na modlitwie proszę o pokorę celnika.

     Lekarstwem na ciągłą, neurotyczną potrzebę porównywania się, stawania w szranki z prawie każdym napotkanym człowiekiem, startowania w konkursach na tego najlepszego, najbardziej inteligentnego, zaradnego i och, ach, boskiego... jest pokorna modlitwa oraz dziękczynienie za moje miejsce na ziemi. Bóg przewidział mnie takiego, w takiej, a nie innej rodzinie, przewidział historię życia nie do skopiowania czy podrobienia, też tę historię zapisaną w lekarskich papierach, i właśnie takiego chcę dziś mnie zbawiać. On nie chce mnie podmienić na kogoś innego, bo kocha mnie takim, jakim jestem... Mnie właśnie, bez moich mentalnych poprawek i zażaleń, reklamacji i frustracji - prawdziwego Luca 100%, nieoglądającego się na innych, przeżywającego godnie z Bogiem swoje sukcesy i porażki.



środa, 4 stycznia 2012

Luckruj - ja nie żartuję!


Przepis na wielkie luckrowanie

Weź kawał starego piernika, znaczy się znajomego.

Przemyć ukradkiem lub rzuć mu prosto w oczy linka http://www.luckrownia.blogspot.com.

Szepnij słówko o luckrze (np. "Wiesz, luckier krzepi... Na fejsie też wyśmienity!").

Można skorzystać z każdej formy kontaktu, wedle uznania, aby było smakowo, słitaśnie, cud miód i git majonez (tak, zwał).

Luckruj skutecznie, hurtem i na wesoło.


Materiał demonstracyjny

niedziela, 1 stycznia 2012

Najlepsze Nowe Rokowania


republikacja wpisu, który ukazał się dokładnie rok temu na Kompleksie małego hipokampu

  "Proszę państwa, ostatnie minuty. Dla ociągających się formularze tu, a przybory do pisania nieopodal nich" - z gracją, lecz zdecydowanie, niby czarodziejską różdżką, zadbany palec konferansjera bezbłędnie wskazał wszystkim stos odświętnie ułożonych dokumentów i kryształowy flakon pełen złoto-srebrnych długopisów. Chwyciłem jeden z sylwestrowych pisaków, a błysk wygrawerowanego Antykwą Półtawskiego napisu: "Szczęśliwego Nowego Roku 2012" skroplił łzę. Jedną, a potem kolejną i kolejną. I tak, zza zroszonej szyby swojej duszy, zacząłem czytać treść formularza. Wysokiej jakości papier ozdobny zdawał się nie wzruszać skrywaną przeze mnie wilgocią, która na przekór mojej woli przesączała się z mego poszarpanego wnętrza na jego gładką fakturę.

     Ja, niżej podpisany/-na, świadom/-a wymogów społeczeństwa, w którym na co dzień przyszło mi się obracać, postanawiam, że w Nowym, 2012 Roku... - niestety już pierwszy wyraz Ja obudził we mnie pytania: Kim jestem? A tak w ogóle, to dlaczego ja? Dlaczego nie na przykład Ty albo nie on... ona? Dlaczego ja mam sobie coś postanawiać, a inni nic mi nie obiecają? Ale czy ja mogę sobie cokolwiek postanowić? Wraz z narastaniem z pozoru suchych wyrazów i zdań, moje rozbiegane po tekście gałki oczne zaczęły zwilżać ich sens jak ogrodowe zraszacze w upalny dzień, kiedy zwiększonej potrzebie zużycia wody towarzyszy znikome ciśnienie w przewodach sieci wodociągowej. Nawet uwaga w nawiasie, czysto techniczna, wprowadziła mnie w zakłopotanie… Wybrać przynajmniej 3 punkty, a pozostałe, niepotrzebne skreślić. - Wybrać? Nie potrafię. Nie wiem, co mi jest potrzebne.
    Schudnę, Zadbam o siebie, Zacznę uprawiać sport, Wykupię karnet na solarium, Dostanę awans, Tym razem zaplanuję wakacje, Oświadczę się, Spłodzę/urodzę, Skończę ze słodyczami, Pomogę chorym kociętom/przygarnę kundla ze schroniska, Nie będę wysyłał łańcuszków, Zrobię porządek w szafie, Zmienię dostawcę pizzy, Przeczytam więcej książek, Spłacę kredyty… Lista proroctw była wielce wylewna. Wylewna szczególnie dla mnie, bo z każdym następnym, niewybranym ani też nieskreślonym jej punktem, przebierały się oczy od słonego strumyka… Nikt nie usłyszał mojego popłakiwania brużdżącego policzki i szyję, panujący wokoło gwar i śmiech był przejawem entuzjastycznego preludium do koncertu życzeń, który za chwilę miał się rozpocząć w mojej strefie czasowej. Nie bardzo mi się widziało uczestnictwo w nim. Nie mam przecież nut, może po prostu zagram ze słuchu - obmyśliłem strategię na przetrwanie tego niewyczekiwanego rytuału. Piękny, ale teraz zmoczony papier trafił do mojej zaciskającej się pieści, aby ostatecznie ukryć się przed światem w wewnętrznej kieszeni mojej marynarki.

    „Proszę państwa, zaczynamy odliczanie: 10… 9…” – zaintonował przez mikrofon wypinający dumnie pierś konferansjer, a tłum podążył za nim. Ponad gromką sekwencją malejących liczb wybił się charyzmatyczny okrzyk z głośników: „Nadwaga, fajki, bieda, marazm – stop! Zaczynamy Nowy Rok!” Zdawać się mogło, że to kulminacja powszechnej ekscytacji, panującej przecież przez ostatnie dni w sklepach, zakładach fryzjerskich i odzieżowych, a także w większych lokalach i mniejszych klitkach na ostatnich piętrach obskurnych bloków, doprowadziła do wystrzału butelkowych korków wysoko ku górze… Podlane szampanem życzenia mieniły się w barwach fajerwerków oraz połyskiwały w nienagannie zawiązanych krawatach i brokacie, którym po tylu godzinach imprezy upstrzony był każdy z jej uczestników. Chyba nawet nieźle się wkomponowałem jako papuga w ten małpi gaj. Życzenie, kieliszków zderzenie powtarzane co raz i wieńczone uśmiechem bez pocałunku… Przyszła nieproszona myśl, że dobrze byłoby kogoś pocałować. Ale jeśli miałby to być judaszowy pocałunek… To ja dziękuję! Wzdrygnąłem się całkowicie bez kontroli. Uznanie, przychylność, uczucie, namiętność, rozkosz - takie według mnie konsekwencje sprowadzał pocałunek u osób dopuszczających się tego oralnego gestu. Zawsze zetknięciu moich warg z drugą osobą towarzyszyły nieszczere intencje… Nie potrafiłem się oszukiwać, że znaczy jeszcze to, co miał znaczyć… Nie chciałem pocałunkiem zjadać ludzi, którymi sam się brzydziłem, tak samo jak brzydziłem się sobą. Nie chciałem wyrazu miłości wykorzystywać do wyszarpywania od nich kąska dla mnie. Nie całowałem. Nie liczyłem dni, miesięcy i lat bez pocałunku. Łzy znów stanęły mi w oczach.

- Proszę pani, życzę pani… – zagadnąłem do kobiety stojącej obok mnie.
- Cześć, jestem Marianna. Mam dosyć tego: Proszę pani, Proszę pana do tańca, Proszę państwa a teraz… Och, mów mi Mari, proszę, po prostu Mari – przerwała mi z uśmiechem, mimo znużenia całą sytuacją, tak jakby była zupełnie pewna, że mnie też obezwładnia ta oficjalna atmosfera i bez zająknięcia przyjmę jej prośbę wyłamania się spod reguł salonowego despotyzmu.
- Cześć, Jakub… – wykrztusiłem lekko zesztywniały – po prostu Kuba.
Wypowiedzenie tej formy mojego imienia uniosło kąciki moich ust. Zapach popetardowego prochu był odpowiednim tłem dla tej kwestii, bo czułem się jak zdetonowany materiał, który tej nocy już tyle razy wybuchał w postaci wylewu łez.
- Kuba, zanim złożę życzenia, powiedz mi, co zaznaczyłeś na liście noworocznych postanowień? – zapytała. Spostrzegłem, że moja nowo poznana rozmówczyni jest wielce urzekająca w zadawaniu mi tak trudnego dla mnie pytania.
- Wiesz co… Nic nie zaznaczyłem – spuściłem wzrok, co było trudne przy takiej kobiecie. Po dwóch sekundach wróciłem do jej spojrzenia dodając:
- Atrament tego drogiego długopisu okazał się być niewodoodporny… Ładna oprawa, ale co z tego? - chyba cało wyszedłem z sytuacji, bo Marianna swoje zmarszczone przez chwilę czoło rozpogodziła uniesieniem brwi.
- Poza tym ślizga się w dłoni niemiłosiernie. Nie da się nim obracać między palcami i lekko przygryzać - dopowiedziała Mari i obydwoje wybuchliśmy śmiechem.
Krótką ciszę i wymianę spojrzeń przerwało jej chrząknięcie.
- Ja nic nie zaznaczyłam, przeczytałam i przekreśliłam wszystkie punkty… – zaintrygowała mnie od pierwszego zdania swojej dłuższej wypowiedzi. – To było wielkim wyczynem, bo przecież tak dobrze jest, jak wszystko idzie gładko, z gładkim i pięknym długopisem w ręku. Kapela świetnie gra, jedzenie kusi, a najdroższy materiał i najmodniejszy krój zdobi moje ciało. Tyle, że to nie to, co daje mi szczęście… Dlatego nie złożę Ci życzeń… Przekażę Ci obietnicę szczęścia, pewne postanowienie. Nie moja obietnica, ani nie Twoje postanowienie, także nie zapewnienie tego przystojnego konferansjera, który próbował ze mną zatańczyć... – mówiła, spokojnie, a ja chłonąłem każde jej słowo jak dziecko, które uczy się mówić i chce poznać nie tylko sposób artykulacji, ale rzeczywistość o którym ta mowa i język opowiada.

- Życie byłoby naprawdę wspaniałe, gdyby realizowały się te wszystkie sylwestrowe formuły i zaklęcia. Po roku takiej szczęśliwości i spełnienia ludzie zrezygnowaliby z obchodów sylwestra i Nowego Roku. Życzenia realizowałyby się każdego dnia, od razu po tym, jak byłby wymyślone, wypowiedziane na głos czy usłyszane od dobrze nam życzących... Ale ja tego nie chcę, choć taka dzisiejsza maskarada też mi nie przypada do gustu. Chcę Ci powiedzieć, że masz obietnicę: Będziesz kochać! Oddane Bogu serce ulega zmianie. Niby wielkości dłoni, podatne na pęknięcia i zawały, ale dzięki Bogu wielkie i przebrane miłością... – jej słowa mieszały się z moimi łzami, które tym razem przybrały postać słodkiej rzeki sklejającej moją rozszarpaną osobę przez chroniczny brak miłości. Nie kochałem siebie, innych, a Boga… Na Boga! Na Boga byłem obrażony. Wszechogarniająca nienawiść.

    Dalej… Mari opowiedziała mi o sobie i vice versa. Obok poważnych wynurzeń znad kieliszka wina rozbrzmiewał nasz śmiech z przezabawnych sytuacji zauważonych na sali. Dawno, naprawdę wieki temu tak z nikim nie rozmawiałem. Nasze spotkanie trwało do rana… Wróciłem do domu wypełniony szczęściem. Tuż po przekroczeniu progu zaspanego mieszkania udałem się do lodówki i na kalendarzu pod datą 1 stycznia 2012 roku zapisałem najpiękniejsze, bo jedyne zagwarantowane, poręczone, życzenia:

„Będziesz kochał Boga, a bliźniego swego jak siebie samego.”

    Chowając garnitur do szafy, przypomniałem sobie o zgniecionym formularzu, który pewnie zmoczył całą moją kieszeń w marynarce. Palcami wyczułem, że papier jest suchy. Kartka wyschła pewnie od przyśpieszonej pracy serca i zwiększonej produkcji ciepła przy Mariannie… - uśmiechnąłem się do siebie. Rozwinąłem zawiniątko opatrzone krótkim, cudzym dopiskiem:

48 17 77 13 56

Do usłyszenia!

Mari

***
Wszystkim czytelnikom życzę w Nowym Roku 2012
większej zdolności do kochania niż potrzeby bycia kochanym. :)

PS Niestety tegorocznego Sylwestra spędziłem w domu. Stany lękowe i bolesne napięcie mięśni uniemożliwiły mi harce na mieście... Może innym razem... za rok.