piątek, 24 czerwca 2011

Biały miś by Luc
[videoantydepresant]




W tym momencie Luc został gwiazdą...
na lodzie...




Jesteście w stanie mnie zrozumieć,
jeśli dodam, że trwa sesja?
Prawda?

niedziela, 12 czerwca 2011

Życie w jakości HD


    Przez lata choroby, tuż przed zaśnięciem, usilnie prosiłem Boga, by następnego dnia już więcej mnie nie budził. On budził mnie nieustannie, choć ja najczęściej nie znajdywałem w sobie sił do podniesienia ciała z łóżka, ani nie odczuwałem ochoty kierowania myśli ku życiu. Czy to z pozycji leżącej, siedzącej, czy każdej innej świat wyglądał dla mnie tak samo - tak samo źle. Rzeczywistość jawiła mi się jako przymusowy seans, podczas którego nieciekawe albo dramatyczne obrazy wyświetlane były na niewielkim, zaledwie kilkucalowym, szarym i zamglonym ekranie turystycznego telewizorka z poprzedniej epoki. Emitowany film w reżyserii Pana Boga wydawał mi się przerażający i uciążliwy jak niemający końca telewizyjny tasiemiec. Dziś wiem, że "Życie" zawsze jest piękne, tyle że w czasie głębokiej depresji nie było mi dane oglądać tej cudownej produkcji na odpowiednio dostrojonym odbiorniku. Tym dostrojeniem jest Boża optyka, która sprawia, że można zasypiać z najprawdziwszym pragnieniem ujrzenia kontynuacji wielkiego daru, jakim jest życie.

     Obudziłem się dziś z wielką radością i dziękczynieniem. To doświadczenie zdarza mi się może nie zawsze, ale nadzwyczaj często i za każdym razem jest nad wyraz wspaniałe, niesamowite. Przez lata rozpaczy, która głębinami sięgała już nie tylko ciężkiej depresji, bo dół wgniatał się nie jeden raz do przedsionka schizofrenii, "radosne przecieranie oczu na dzień dobry" było dla mnie nie tyle nie do osiągnięcia, co po prostu nie do wyobrażenia. Nie mieściło mi się w głowie, że mogę dziękować Bogu za życie, za cierpienie, za wszystko, co dostałem, co się wydarzyło. To smutne, podczas lat młodych i młodzieńczych, a nawet dziecięcych, moje niespisane i niesłyszane przez nikogo rozmowy z Bogiem można by streścić do lamentu: "Boże, nie chce mi się żyć". Niekontrolowane i pewnie ciut nieświadome, ale pełne goryczy frazy stały się moimi wewnętrznymi antyaktami strzelistymi. "Boże, zabij mnie!" przyrosło do mojej głowy, aż rzeczywiście zacząłem umierać.
     Nie potrafię chyba w pełni nakreślić cierpienia, jakie kryje się pod moją diagnozą "choroba schizoafektywna". Nie wiem, jak wyjaśnić rozpacz, która unieruchamiała mnie w łóżku bez wytchnienia na całe tygodnie, podczas których sił brakowało nawet do wystania nad klozetem, albo też jak opisać brak nadziei, który budził lęki i kreślił koszmary, zakrzywiał obraz rzeczywistości podsyłając do mojej głowy omamy i urojenia. Nie mam pojęcia, jak nazwać ból, który kierował na stryczek już nie tylko moje myśli. Jedno dzisiaj jest pewne, gdyż tego doświadczam: Bóg jest silniejszy niż moja choroba schizoafektywna. Wiem, że to On posyła mi swoje Słowo, wydarzenia, ludzi, przyjaciół, spowiedników, terapeutów, lekarzy, dzięki którym wskrzesza mnie do życia i również w cierpieniu pozwala dostrzec szczęście.
     Dwa lata temu przeżywałem kolejny, powtarzający się do znudzenia, gorszy okres w chorobie. Do rozwalonej psychiki dołączyły bolesne zaburzenia neurologiczne, zawirowania endokrynologiczne, a kilku specjalistów poleciło wykonać badanie mające na celu wykluczenia zmian strukturalnych mózgu, ewentualnego guza. Na rezonans - jak wszyscy pod opieką naszego NFZ-u wiemy - czeka się długo, a czas wtedy nie zdawał się być moim sprzymierzeńcem. Dzięki Bożej łasce udało się rozpalić płomyk nadziei, który ciągle gdzieś tlił się w ciemnościach mojej duszy, któremu dotychczas ani leki, ani szpital, ani modlitwy, ani dziewczyna, ani rodzina i przyjaciele, ani egzorcyści i pielgrzymki... po prostu nic nie pozwalało zapłonąć mu na tyle długo, by wystarczająco rozświetlić moje życie. W pewnym momencie coś mnie natchnęło - spostrzegłem, że nieustanne spamowanie Bogu w myślach prośbą o rychłą śmierć wcale nie przynosi ulgi w cierpieniu, przeciwnie - wykańcza mnie śmiertelnie. Kiedy piekło zapraszało mnie codziennie do wkroczenia do swoich czeluści, zacząłem gryźć się w "myślowy język". W swoim antyakcie strzelistym zmieniłem tylko orzeczenie, by nie naruszać tej utartej od dziecka konstrukcji. I tak z zawołania "Boże, zabij mnie!" starałem krzyczeć "Boże, OCHROŃ mnie!" Zwane w psychiatrii myśli "S" pojawiały się non-stop, a ja prosiłem w tym czasie, niejednokrotnie w nocy, o wspólną modlitwę wszystkich moich znajomych. Nieszpory wieczorem u mnie, różaniec u kolegi w nocy, taksówki krążyły pomiędzy domem moim i domowymi kościołami moich przyjaciół. Jednego dnia (po tym jak z płaczem pełniłem opiekę nad moim chrześniakiem, Jeremim), wykończony atakami myśli samobójczych przypomniałem sobie, że kiedyś lubiłem biegać. Wypłaciłem ostatnie pieniądze i kupiłem pierwsze lepsze adidasy. Trafiłem na zimową przecenę letniego obuwia, to było w lutym. Mimo śniegu i mrozu, wybiegłem na dwór. Ślizgając się po chodniku, zastanawiałem się, kiedy ostatnio miałem na sobie sportowe buty. 3 lata... 4 lata temu? Do parku nie dobiegłem, ale z płaczem przeszedłem w nim jedno kółko. Do codziennej modlitwy z ludźmi dołączyły marszobiegi, co drugi dzień, nie było przeproś, wolałem zmęczyć ciało niż ciągle katować zmartwieniami głowę.
     Modlitwa, o którą prosiłem innych jak biedak, wysiłek i mroźny wiatr na załzawionym policzku, także zmiana leków, walka ze Złym i jego narracją... Boże, ochroń mnie! Boże, ochroń mnie! W końcu Bóg zaczął ochraniać wewnętrzny płomyczek nadziei, rozpalać Swoją miłością. I w tym miejscu też nie potrafię opisać przytulenia ze strony Boga, o które czasami prosiłem, którego jednak nigdy nie odczuwałem. Przyszedł termin badania. Wybrałem się na nie z pokojem w sercu, bo wiedziałem, że Bóg mnie kocha i nie chcę dla mnie źle. Nie chciał, brak zmian strukturalnych, podejrzane obszary w normie.
     Po dwóch miesiącach wysiłkowe marszobiegi zamieniły się w radosne 11-kilometrowe maratony. Jeremi, mój chrześniak, okazał się świetnym kompanem do wspólnego śpiewu i zabaw. Spostrzegłem, że o wiele ciekawsze niż nierówne płyty w chodniku są pobliskie kamienice i wystawy, drzewa i kwitnące w maju kwiaty. Nagle, jak spod ziemi, wyszły na jej powierzchnię piękne dziewczyny. Poczułem się tak, jakby przez ten okres zmagania Ktoś, niczym ekipa z "Kto Was tak urządził?", wyremontował moją zagrzybiała ciemną norę, ledwo oświetloną przedepokowym teleodbiornikiem na luksusowy salon z wielkim ekranem o najlepszych parametrach, wzbogaconym o wykrywacz uśmiechu. Odzyskałem na powrót ostrość widzenia. Lepiej widoczne było wszystko. Wszystko, czyli również szczęście, moje i cudze.
     Życie nabiera jakości HD, kiedy patrząc wprost przed siebie, zdaję sobie sprawę, że Bóg oświetla cały świat z góry, opromnienia to, co za mną, również to, co przede mną. Dzięki Bożej optyce mogę inaczej patrzeć na siebie i innych. Życie w jakości HD nie polega na tym, że jest tylko barwne i piękne (moje bolesne zaburzenia neurologiczne nie minęły, mam wiele zmartwień). Sęk w tym, że jest wyraźne i odpowiednio oświetlone przez Boga, przez jego Słowo. Samo przejście na tryb HD odbywa się u mnie każdego dnia, każdego dnia na nowo. Nie chcę już zasypiać prosząc Boga o śmierć. Wolę budzić się i oglądać życie w odpowiednim, Bożym świetle. Tylko taki ogląd na życie jest prawdziwy i, co najistotniejsze, radosny!