poniedziałek, 23 września 2013

Potrzeba mi nieba

Pierwsze skojarzenie na hasło lato? Niebo, zdecydowanie niebo. Mocno błękitne bez śladu bocianów, których ptasie móżdżki produkują myśli o ucieczce do dalekich krajów. A pod błękitem zielona łąka soczyście ubarwiona gromadą rozhasanych bachorów, których nikt nie wygania do szkoły. A przy łące plaża pełna turystów z kieszeniami wypchanymi biletami tylko w jedną stronę. Niemożliwie bezkresny ocean, a ponad wszystkim słońce, które nie zachodzi, jakby tu dzień skrócić, ale jak rozpromienić każdą noc. Niestety, boćki kapryszą i kręcą dziobami, obładowane dzieciaki nie tak ochoczo maszerują do szkoły już kolejne tygodnie, agencje turystyczne ogłaszają bankructwo. Ocean możliwości coraz to bardziej ograniczony deszczem i chłodem. Słońca jak na lekarstwo. Zaczynam chorować… na koniec lata. Trzeba mi nieba.

   Nie roztkliwiają mnie mimozy, nie porywa żydowskie święto Rosz ha-Szana, ani nie zachwyca polska złota jesień… Cały świat żegna świeżość i życie, rozpoczyna żałobny kondukt pośród spadających liści, by pochować resztki lata. Choć moje lato tego roku było inne: bez wakacji sensu stricto, dalekich wyjazdów, to tęsknię do dni muśniętych słońcem czy wręcz skąpanych w upale. Tęskno mi do światła, które potrafi bezkonkurencyjnie zachęcić do działania, pracy i odpoczynku, zmotywować do życia.
I jak już wspomniałem, nie nadarzyły się w tym roku sposobne okoliczności, by spakować duży plecak i ruszyć daleko, nawet gdziekolwiek (jak chociażby rok temu czy lata dwa wstecz). Słońca jednak mi nie brakowało, gdyż przesiadłem się z autobusów i trolejbusów na rower. Za jedno pożyczone koło nabyłem całkiem przyzwoite dwa koła, które okazały się być niezastąpionym środkiem transportu podczas dnia powszedniego i rewelacyjnym sposobem na odpoczynek nie tylko od święta.

Na początku zjeździłem własne miasto, ścieżek rowerowych przybywa, więc nie idzie tak łatwo się znudzić. Jednak bardzo szybko zasmakowałem, co to znaczy po zaledwie 20 czy 30 minutach znaleźć się poza miastem, gdzie ani TIR-y, ani spaliny nie rzucają się cieniem na rowerowej przejażdżce, która ma być przecież formą odpoczynku, a nie sportem wyczynowym przyprawiającym o mdłości. Inna sprawa, że tak naprawdę dopiero za miastem można poczuć prawdziwy smak turystyki rowerowej i odetchnąć pełną piersią. Jedziesz wolniej niż samochodem, słyszysz wpierw odgłosy kosiarek, które przycinają co do centymetra źdźbła zielonych łodyżek, w ogrodach odmierzonych od linijki, przy domach z symetrycznym rozstawem kolumun, wybudowanych na posesjach polskich Calingtonów. Wyrastające jak grzyby po deszczu podmiejskie rezydencje w końcu giną, zmieszany zapach świeżo koszonej murawy i jeszcze świeższej zaprawy ustępuje miejsca rozpędzonemu powiewowi wiatru, który nachalnie poi powonienie aromatem ziół z pobliskich łąk i leśnej żywicy. Za chwilę pojawiają się chałupinki, jak u babci, opuszczone dworki i szpetne pegieery. Pytając o drogę, może zawiać trochę prytą lub nieekskluzywnym browarem. Zwalniasz, by porozglądać się wokoło. Przepiękne to stworzenie! Do ust cisną Ci się słowa najpiękniejszych psalmów i żadne ujadania kundla, który z prędkością torpedy rzuca się do Twojej kostki, nie zdołają zmącić zachwytu, jaki wzbudził w Tobie widok, dźwięk, zapach, a czasem nawet smak okolicy (jeden raz zatrzymując się na maliny, zostałem poczęstowany gorzałką przez właściciela plantacji – wypiłem oczywiście z grzeczności tylko pół kieliszka). Ma w sobie wiele uroku taki sposób podróżowania, kiedy sam wytyczasz trasę lub spontanicznie zbaczasz z drogi, kiedy zainspiruje Cię inna strona świata, a nawet tracąc azymut, odkrywasz nieznany dotąd zakątek.

Rozkochałem się w tych rowerowych wycieczkach, zacząłem szukać nowych szlaków i kierunków. Północ, południe, wschód, zachód, 30, 50, 80, 100 km od domu. Zacząłem odwiedzać znajomych i córki chrzestne, zatrzymując się na jedną noc, jeśli czas pozwalał. W końcu kolega złożył mi nietuzinkową propozycję – „Krawiec, pojedźmy do Częstochowy!”. Trzydzieści batonów, dwadzieścia cztery kanapki, około dwudziestu wydruków map, osiemnaście kluczy, sześć kół, trzy zapasowe dętki i dwa różańce – dwóch grzeszników wyruszyło na Jasną Górę, by tam przeżyć Uroczystość Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej. Droga była udana, mimo małych problemów z moimi sakwami i bolącym kolanem mojego pielgrzymkowego brata. :) Spotkaliśmy się z życzliwością nocujących nas ludzi, a także tych spotkanych po drodze (tak, tak, właśnie podczas rowerowej pielgrzymki piłem wspomnianą gorzałkę). W przerwach pomiędzy kręceniem pedałami, znalazł się czas na modlitwę. Ostatniego, trzeciego dnia dołączył do naszej dwójki słodki ładunek, który przy wtórze gitary wyśpiewywał nabożne pieśni, nawet te nieznanego pochodzenia, a dokładniej w języku aniołów. Syn mojego współbrata, prawie 4-letni Franio, pomagał nam się modlić prosto z przyczepki.

   Wróciłem zmęczony, ale szczęśliwy i z chęciami podjęcia rowerem pielgrzymiej drogi o wiele dalej, nawet do Rzymu czy Santiago de Compostela… Kto wie, może kiedyś… Wszystko co dobre, jednak się kończy… Aura pogarsza się z dnia na dzień. Codziennym dojazdom stoją na przeszkodzie polarne wiatry i obfite deszcze. Trzeba pomyśleć o innym ubiorze i montażu błotników. Wszyscy moi znajomi wiedzą, że wraz z latem zawsze ożywam, a przy jesieni… Marzę o tym, by znaleźć się w miejscu, gdzie jesień i zima nie straszyłyby słotą i szarością wymieszaną z mrokiem nocy, który wkrada się także do głowy. Z drugiej strony, może tak właśnie ma być z tym zmieniającym się cyklem pór roku jak z tęsknotą do nieba, tego prawdziwego nieba. Kiedy myśli skierowane ku temu, co na górze, pozwalają dzielnie przejść pośród tego wszystkiego, co nas trapi tu na dole i próbuje zwieść z drogi do raju. Lato jeszcze wróci, a niebo czeka.


PS Na koniec moja ulubiona fotka z kapitalnym wykadrowaniem przedniego koła roweru kolegi... Oczywiście z serii "Czy mógłby Pan nam zrobić zdjęcie?"


czwartek, 7 lutego 2013

Znajdź mi żonę!

Skoro moje studia zawalone już praktycznie po całości, to – nic straconego – pójdę na całość na łamach Luckrowni. Podczas gdy telefon bezlitośnie milczy i ani drgnie, by zawiadomić mnie o tym, że rozpoczęła się procedura przyjęcia do programu lekowego, bez krępacji zwierzę się wam z przebiegu kampanii społecznej „Pomóż Lucowi znaleźć żonę”, organizowanej bynajmniej nie na moje życzenie. Odłożę na moment codzienne bolączki. Świat się przecież nie kończy na moich, nadal kłutych, czterech literach, jest nadto więcej, bardziej zgrabnych słów, za pomocą których mogę opowiedzieć wam, co u mnie. A okazja do radości nie byle jaka: tłusty czwartek 2013, drugie urodziny Luckrowni, dzień, w którym warto pokusić się o opis słodkiej histerii wielkich poszukiwań. Zapraszam wszystkich czytelników na nieromantyczną komedię ze mną w roli głównej.


Mam 27 lat i jestem sam. Świetne zawiązanie akcji, tym bardziej kiedy nie przemilczymy ubogiej przeszłości damsko-męskiej, a przede wszystkim wątku wielkiej, burzliwej i nieszczęśliwej miłości, która zdaje się naznaczać minionych lat kilka w żywocie nieszczęśliwego kawalera. A jakiego innego? Szczęśliwego? Nie w tym odcinku.


Jestem sam, choć prawdę mówiąc nie mam większych problemów w nawiązywaniu znajomości z kobietami. Gdzie zatem leży przyczyna? Kiedy męska część publiczności zacznie snuć domysły o skłonnościach homoseksualnych głównego bohatera lub - co bardziej prawdopodobne - oskarży go o brak... ajajaj, wtenczas u przedstawicielek słabszej płci ta sama postać wzbudzi sympatię i wyłoni skrytą w głębinach niewieściej duszy potrzebę niesienia pomocy biedakowi tonącemu w morzu samotności.

Swoje starania o znalezienie wybranki serca ograniczam jedynie do upartej modlitwy i sumiennego przywdziewania wymiętolonych koszul, które zdają się krzyczeć swoją niewyjściową fakturą "Pomóż mi, wyprasuj". Mógłbym jeszcze zdradzić parę sekretów, ale... no cóż... bez owej pary nie mają one znaczenia. Inni wiedzą lepiej.

I w tym miejscu fabuły pojawią się postacie poboczne, których widok powoli przysychającej połówki pomarańczy roztkliwia, a nieodparta chęć zaradzenia cierpieniu, które niezaprzeczalnie związane jest ze stanem wolnym naszego bohatera, wypycha je wszystkie w kolejnych scenach z planów dalszych na plan pierwszy tego złośliwego nie-romans-sidła.

Mama, podczas rozmowy telefonicznej "co słychać?"
- Synu, wiesz, że w Twoim bloku mieszka kolega taty? Ma dwie córki. Widziałeś je już?

Tata, na widok syna cierpiącego
- Jakbyś znalazł sobie dziewczynę, to tydzień i by Ci minęła depresja.

Sąsiadka rodziców głównego bohatera, tak przy okazji
- Przepraszam, pani Tereso, tak przy okazji... czy pani syn, Łukasz, ma dziewczynę? - zapytała sąsiadka z klatki obok.
- Nie, nie ma. Nic nie wiem... - odpowiedziała ciut zmieszana moja mama.
- No jak to?! Pani Tereso, ciągle go widzę z dziewczyną!!! Ostatnio cały czas z nią chodzi! - zaprotestowała podwórkowa obserwatorka.
- ???
Zatroskanie sąsiadki można bez wątpienia tłumaczyć weselną posuchą w okolicy.

Czesław, 90-letni przyjaciel rodziny, który na weselach jako jeden z pierwszych prosi do tańca, a z parkietu schodzi ostatni, zawstydzając nie jednego młodziana
- Oho, siostrzyczko - tak zwykł mawiać Czesio do mojej mamy - widziałem Łukaszka na Krakowskim z dziewczyną. O taką, niedużą - wypowiedzi towarzyszył energiczny wymach dłoni na wysokość metra sześćdziesięciu.
- Czesiu, a może to była jego córka chrzestna? - zapytała spokojnie.
- Och, no co siostrzyczka? Nie może być - szedł w zaparte - to na pewno była dziewczyna, jak Boga kocham!

Oczywiście, jak przystało na komediodramat o złamanym sercu, akcja niekiedy toczy się w różnych placówkach medycznych...

Dentystka i techniczka stomatologii w gabinecie, odwiedzanym przez głównego bohatera od lat dziecięcych
- Dzień dobry, panie Łukaszu. Ożeniony już pan? – usłyszałem na wejście.
- Nie, jeszcze nie… - odparłem przez zagryzione zęby.
- A my już z panią doktor mamy dla pana kandydatkę, leczy się u nas - na twarzy pani techniczki Krysi pojawił się nienaganny uśmiech - Może pan przyjść w piątek?

Kolega, podczas odwiedzin w szpitalu, z pękiem bananów przyniósł słowo pokrzepienia
- Weź ty se żonę znajdź i ci te wszystkie bóle miną!
- Piotrek, w takim razie przy następnym spotkaniu wraz z receptą przynieś mi lekarstwo.

Lekarka, oglądając wynik EKG
- Serce ma pan w porządku. Nie widzę tylko... dla kogo bije, kto tam jest w środku?
Na twarzy naszego kawalera daje się zauważyć uśmiech... lecz to pewnie wyraz zachwytu nad co prawda wyświechtanym pytaniem, ale po raz pierwszy zadanym w tak błyskotliwy sposób.

Współtowarzysze niedoli w szpitalnej sali, wspominani we wcześniejszym poście pan Bronisław i pan Kazimierz
- E, młody, za tobą przystojniaku, jak zaraz te panny zaczną pod drzwiami wyczekiwać - rozpoczął pan Bronisław.
- Bronku, wysoki taki, to na pewno kolejki będą u nas jak nigdy! - dołączył się wtórem pan Kazimierz, co już było zwyczajem tej sali.
- Chłopie, ale my ci tu selekcje zrobimy. Bo ty wisz, nie liczą się tylko obfite kształty, ino tu - postukał się w swoje czoło Pan Bronisław, a sam gest zakrawał o grożenie palcem - o tu musi mieć taka baba!

Salowa, zalewając kawę
- Ale jesteś wysoki... Ile masz wzrostu? - ta kobieta, w wieku zbliżonym do mojej mamy, wyglądała na sympatyczną, jednak trzymany przez nią czajnik z wrzątkiem budził na wpół zazdrość, na wpół podejrzenia. W szpitalu wrzątek się ceni.
- Metr osiemdziesiąt osiem mam w dowodzie - odpowiedziałem z uśmiechem, spodziewałem się przecież upragnionej chwili relaksu przy kawie z Biedronki. W szpitalu sama rozmowa jest też nie lada atrakcją.
- O to pięknie. Pewnie po rodzicach, prawda? - ciągnęła dalej moja rozmówczyni.
- Zgadza się. Tata wysoki, mama nie-niska - zażartowałem wpatrzony w unoszącą się parę. No właśnie, znowu ta para...
- A dziewczyna ile ma wzrostu? - zmieszany z kawą wrzątek stworzył nowy wątek dla naszej pogawędki.
- Heh, właśnie, nie mam... - odparłem równie zmieszany co zawartość mojego kubka.
- To się świetnie składa. Jest u nas taka pielęgniarka. W sam raz dla Ciebie... Zaraz, kiedy ona ma zmianę... Tak, jutro! Przyślę Agatkę do Ciebie!
Nie bez kozery twierdzi się, że kawa pobudza zmysły... Uprzejmie podziękowałem za... za zalanie.
Następnego dnia przyszła pielęgniarka, nic nie poczułem... Może za dużo lidokainy dodają do tych domięśniowych zastrzyków albo tak twardoskóra jest moja...

A miało być bez wspominania o moich czterech literach.
Dupa.
Nie wyszło.

Kończąc ten jubileuszowy wpis, zachęcam wszystkich do konsumpcji pączków na cześć Luckrowni! Niech nam żyje sto lat! ;)




poniedziałek, 21 stycznia 2013

Uśmiech w krzywym zwierciadle

- Młody, która godzina? - zapytał mężczyzna z sąsiedniego łóżka.
- Panie Bronisławie, mój zegarek od wtorku pokazuje tę samą godzinę. Jakiś popsuty mi dali - odparłem ze smutkiem, w pełni udawaną rozpaczą i pokazałem na szpitalną opaskę zapiętą na moim nadgarstku.
Przejadła nam się powaga wokoło. A wiadomo, z dobrym poczuciem humoru ból mniej doskwiera i znacznie szybciej wraca się do zdrowia.
- Kuźwa, patrz, chłopie... - zareagował sztucznie podenerwowany współtowarzysz niedoli - mój też lewy.
- Dla nas, w tej sali czas się nie liczy. Dobrze nam tu - dodał swoje pan Kazimierz z kąta.
- E, Kaziu, nam już lepiej. Ale ty, młody... - I u Ciebie będzie lepiej. Tak Cię te wszystkie doktory słuchały. To mądre głowy.
Pan Bronisław miał rację, po wyjściu ze szpitala czuję się lepiej. Jednak ból często zagląda, i jak na złość nie zna się ani trochę na żartach. Wyciska tylko łzy, kąciki ust ściąga na dół. Dzisiejszy wpis sponsoruje: ibuprom, pyralgina, ketonal, tramal i niezastąpiona toksyna jadu kiełbasianego. Zapraszam, uśmiechając się krzywo.


Ostatnie tygodnie były nie do zniesienia. W odstawkę poszły zajęcia na uczelni, nauka i dorywcza praca. Pozostała jedynie walka z narastającym bólem, a powtarzające się kapitulacje osłabiały zarówno siły witalne jak i psychiczne. Te same mięśnie, identyczne objawy, znane poczucie zagubienia. Jak przeciwdziałać? Jak sobie radzić? Co jest przyczyną? Zdecydowałem się na kolejne obstrzyknięcie bolących mięśni toksyną botulinową. Niczym nieproszony gość, ból nie opuścił mnie nawet podczas Świąt Bożegonarodzenia i nie dawał żyć przez następne dni.

Kiedy już nie opuszczał ani na moment, nie dawał zjeść i zmrużyć oczu, wtrącił do szpitala. Podczas pobytu na oddziale neurologicznym, mimo że skrupulatnie rozpatrywano mój przypadek, przebadano mnie wzdłuż i wszerz, nie dostałem jasnej odpowiedzi - nieokreślone zmiany przy kręgosłupie i "podejrzenie dystonii ogniskowej". W praktyce oznacza to: dalsze gorączkowe zapisy do gabinetów specjalistów, fizjoterapeutów, lekarzy, oraz leczenie, za które trzeba słono płacić. Od kwietnia będzie już ze 3 patyki. Jedna ampułka toksyny botulinowej wraz z zabiegiem potrafi kosztować do 750 zł. Gorzka rzeczywistość braku diagnozy.

Kładłem się do szpitala z bolącą szyją i twarzą, a wyszedłem z obolałym i pokutym jak sito tyłkiem. Ból zelżał, teraz przeciążony staw szczękowy musi dojść do siebie. Dziś spojrzałem w swój kalendarz. Niezapisane kartki z zeszłych tygodni jeszcze tak bardzo nie straszą, ale te kolejne, kompletnie świecące pustką, po prostu mnie przerażają. Jutro wybieram się na uczelnię, pierwszy raz od pięciu tygodni, choć nie mam siły ani się usprawiedliwiać, tłumaczyć, ani niczego obiecywać... bo czy mogę cokolwiek przewidzieć? A może będzie trzeba rzucić studia, opłakać te kilka lat nieudolnego kończenia polonistyki i inaczej pomyśleć o życiu...