poniedziałek, 14 listopada 2011

Dłużej... w niebie

      Dokładnie sześć lat temu w tkaninie życia pękła jedna nić. Można sobie pomyśleć: ubytek jakiejś tam nitki nie przysporzy nikomu problemów, całkiem możliwe, że mało kto, a może nawet nikt nie spostrzeże się, że brakuje tej jednej niewielkiej w całym kosmicznym układzie, splątanym nie wiadomo jak i utkanym nie wiadomo po co. Kiedy jednak ta jedna, nie zawsze zauważalna nić została przerwana 14 listopada 2005 roku, rozpruła drastycznie i na długo serca wielu ludzi. Dziś, kiedy stałem nad grobem Łukasza, uprzytomniłem sobie, że moje serce, trudno zacerować po jego samobójczej śmierci, pomimo upływu lat.

      Mijając się z Łukaszem w uczelnianych salach, bibliotecznych korytarzach, na ulicach i przystankach pomiędzy, powtarzałem mu, że mam na niego haka. Znałem jego sekret. Była to nic nieznacząca informacja o nim, którą ja posiadałem dzięki zbieżności naszych życiowych dróg w dzieciństwie. Kiedyś spotykaliśmy się często, prowadzeni przez matki kilku i kilkunastoletni chłopcy, choć pierwszy raz do rozmowy doszło po pierwszych zajęciach z literatury staropolskiej. Nasze drogi zbiegły się znowu. Zaczynaliśmy wtedy obydwaj studia polonistyczne, mieliśmy naście lat po raz ostatni.
     Przypadła mi do gustu ta konwencja lekkiego szantażu, gdyż nadawała żartobliwego tonu krótkim zdaniom, które wymienialiśmy między sobą to tu, to tam. Łukasz potrafił budzić respekt, wydawał się dojrzalszy od nas wszystkich, niezaprzeczalnie błyszczał inteligencją, wybijając się ponad tłum. Jego obecność na zajęciach dodawała wszystkim otuchy, że nie padnie za trudne pytanie ze strony prowadzącego, bo Łukasz udzielał odpowiedzi praktycznie zawsze. Przed zajęciami miał w zwyczaju stać na uboczu w ciszy, z ręką ułożoną na piersi, na wysokości serca. Był skryty, choć opanowanie zdawało się rzeźbić jego twarz i pionizować całą posturę. Sprawiał wrażenie człowieka-skały, który udźwignie wszelkie problemy. Dlatego łatwiej było mi rozpoczynać rozmowę od tego niewinnego szantażu niż chociażby od relacji z pisania prac, które, w przeciwieństwie do mnie, Łukasz oddawał ze znacznym wyprzedzeniem. Żałuję, że nigdy nie udało nam się pogadać i dłużej, i zupełnie na poważnie.
     W roku 2005, jako okolicznościowy grajek, uczestniczyłem w wielu pogrzebach u boku swojej rodziny lub rodzin moich znajomych. Po kolei odchodziło tylu ludzi. Młoda, zdolna prawniczka, wspaniałe perspektywy, ginie tragicznie w wypadku samochodowym, w jednej chwili zostawia rodziców i rodzeństwo. Ojciec rodziny umiera na dopiero co zdiagnozowaną chorobę, osierocając ósemkę dzieci. Świeżo upieczeni rodzice rozstają się z pierwszym, długo wyczekiwanym, dwutygodniowym synkiem. Po latach cierpienia i walki z rakiem wyziewa ducha kobieta w średnim wieku, żona i matka. Rak kości przez niespełna pół roku zabiera ze świata żywych kolegę z roku. Na tamten świat w szpitalnej sali odchodzi moja babcia. Zdawało mi się, że śmierć nie jest w stanie mnie już bardziej przybić czy zaskoczyć. Myliłem się.

    Był wieczór, zimny, wilgotny, kończyły się zajęcia, dla grupy ostatnie tego dnia, ale dla mnie pierwsze, bo choroba dawała się we znaki i nie mogłem wcześniej ruszyć się z domu. Po opuszczeniu sali, na korytarzu zostaliśmy powiadomieni, że znane są personalia 20-letniego mężczyzny, który kilka godzin wcześniej wyskoczył z 10 piętra nowego gmachu uczelni. Łukasz tego dnia załatwiał formalności w celu uzyskania urlopu zdrowotnego, prosto z dziekanatu, pod pretekstem, wymknął się matce i wjechał na samą górę. Był agresywny, nie do powstrzymania, nie wahał się. Jak się okazało cierpiał na ciężka depresję, miał problemy z sercem, nikomu nic nie mówił o swoim cierpieniu.
Zapaliłem znicz, pomodliłem się i zapadłem w sobie. Nie spałem po nocach, zaczęła mnie prześladować śmierć, podsuwając do głowy dziwne myśli i obrazy, a zmysłom coraz bardziej nieprzyjemne doznania. Jeszcze przez kilka dni dostawałem smsy od znajomych: "Łukasz, żyjesz?", które miały zweryfikować, czy mają do czynienia jedynie ze zbieżnością imion i inicjałów czy oby nie ja jestem tym Łukaszem Ka, samobójcą z polonistyki, o którym mówiło całe środowisko akademickie.
    Pogrzeb Łukasza różnił się od tych wcześniejszych. Pogrzeb samobójcy jest jednym wielkim lamentem. Ksiądz skończył odprawiać modlitwy przy grobie. Ucichły mowy, kondolencje. Nastąpiło złożenie ciała. Zapadła cisza... ale tylko na chwilę. Nagle rozległ się krzyk, przeraźliwy jęk. To siostra Łukasza krzyczała do Boga. Nie zapomnę tej sceny do dziś, ona często cofa mnie przed moim samobójstwem. Wszyscy zgromadzeni ludzie stali sparaliżowani. Nie zwlekając, ktoś zaczął na głos odmawiać koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po pierwszych słowach modlił się cały tłum. Nigdy wcześniej tak żarliwie nie modliłem się koronką. To była najodpowiedniejsza modlitwa na taką okazję. Odmawiam ją zawsze przy jego grobie lub przy południowej ścianie gmachu.

     Chodzę z rozerwanym sercem, kiedy tylko wspominam Łukasza. W obliczu tej tragicznej historii uczę się postrzegać moje własne życie jako łaskę. Nie osądzam Łukasza, doświadczyłem kiedyś bólu, którego nie potrafiłem wyrazić, za to kilka razy próbowałem zażegnać targając się na swoje obolałe życie. Nie potrafię też osądzić za Boga, gdzie jest miejsce człowieka osamotnionego w cierpieniu, który wyrwał się do okna. Dziś modlę się o to, by dane nam było pogadać dłużej... w niebie.