czwartek, 22 grudnia 2011

Baby shower w Adwencie?
Czemu nie...

Baby shower - anglosaski zwyczaj wyprawiania przyjęcia dla przyszłej mamy, w celu "zalania" ją miłością
i strumieniem prezentów dla wyczekiwanego dziecka. Coraz śmielej pojawia się w Polsce.

       Ma urodzić lada dzień. O ile teraz ta młoda dziewczyna obojętnie przechodzi, a raczej przetacza się pośród złośliwych docinków, z kim to niby nie puściła się za plecami męża, o tyle kilka miesięcy temu nie było tak lekko. Salwy śmiechu oraz domysły otoczenia o zaawansowanych urojeniach w jej głowie, na początkowym etapie zlepiania się komórek dziecka noszonego pod sercem, raniły ją dotkliwiej. Dla większości ta ciąża była niechciana, jednak nieustanne pragnienie matki wystarczyło, by z miłością donosić brzemię życia do chwili obecnej. Dziś, gdy zbliża się termin rozwiązania, już nikt nie ma wątpliwości, że Mariam jest w ciąży, ona z kolei wyzbywa się wszelkich złudzeń, że jej stan błogosławiony może wzrastać w innej atmosferze niż pożerającego dziecię przekleństwa. Pasmo cierpień Maryi niestety dopiero zaczyna zapisywać się na kartach historii... historii zbawienia, by na końcu objawić Prawdziwego Boga w jaśniejącej chwale krzyża. A ja, czy na pewno spodziewam się narodzin Jezusa Chrystusa?

       Nie mógł się Jezus począć z Ducha Świętego w łonie innej kobiety, poślubionej innemu mężczyźnie niż Józefowi z Galilei? Co dobrego może pochodzić z Gallilei? No chyba tylko cieśla. Niech już zostanie ten biedny strugacz stołków na opiekuna dla Syna Bożego, ale czy z tym zwiastowaniem Anioł Gabriel nie mógł się troszeczkę wstrzymać? Dziewczyna by podrosła, związek by się uprawnił, małżeństwo odłożyłoby trochę grosza i, co najważniejsze, ludzie by tak nie gadali. Przynajmniej trochę świętego spokoju zaznałaby cała trójka, a nie już na samym starcie bywa na językach całej okolicy. Nie oszukujmy się, taka nerwówka nie służy poczętemu dziecku. Jeszcze ta nieszczęsna niewola, na dodatek w życie wchodzi, potrzebny jak wrzód nie powiem gdzie, wymysł cezara Augusta o spisie ludności, co oznacza wielką wędrówkę wśród narodu. Szkoda gadać. Mógł ten pierwszy adwent wyglądać całkiem inaczej, znacznie lepiej...
       Zupełnie w odmienny sposób zaplanowałbym to oczekiwanie na Jezusa. Maryja byłaby kobietą, już nie-dziewczynką, z szanowanej rodziny. Tak samo Józef mógłby być bardziej wygadanym i dobrze postawionym człowiekiem z wyższych sfer, najlepiej z tych ówcześnie obejmujących władzę. Nie z dziury takiej jak Nazaret, broń Boże! Ale na przykład z Jerozolimy albo z przepięknych ogrodów Babilonu. Oczekiwanie na dziecko otulone rodzinnym ciepłem oraz ciepłem dań donoszonych ciężarnej przez sąsiadów, poddanych. Może do tego jakieś huczne baby shower na cześć Maryi i nienarodzonego Chrystusa? Obawiam się tylko, że rodzina Syna Bożego, według mojego scenariusza, nie wpisałaby się do historii zbawienia jako Święta Rodzina. Bo jakiego Boga objawiłaby światu, pławiąc się w dostatku, robiąc karierę, w pełnej szczęśliwości bez trudów, niedomagań, prześladowań, żyjąc długo i szczęśliwie? Może takiego, który spełnia marzenia niczym Jim z lampy Alladyna: Pocierasz ręce na modlitwie i jest, boska zasada: pragniesz - prosisz - masz. Chrystusa wyłowiono by z łona Maryi jak złotą rybkę, cały lud czekałby w kolejce przed pałacem jak przed hipermarketem z okazji bożonarodzeniowej promocji.
       Ja też mam wyznaczony przez Boga adwent. I nie tylko ten, w którym czas odlicza się w tygodniach poprzez odpalanie kolejno czterech świec w wieńcu adwentowym. Jest jeszcze ten decydujący adwent, którego upływ odmierza zapalanie gromnicy - pierwszy raz na Chrzcie, potem przy Pierwszej Komunii, Bierzmowaniu, może ślubie czy kto wie... aż do ostatniego tlącego się płomyka przy mojej śmierci i pogrzebie. Przyznam się, że mój adwent nie dość, że również zaplanowałbym inaczej, to często najchętniej bym się od niego wymigał. Spodziewałbym się Boga we wszystkich sytuacjach, których pragnę, w porywach wielkich marzeń i namiętności. Skończyć studia, spotkać tę jedną, założyć rodzinę albo insze znaleźć powołanie, stać się oparciem dla ludzi i samego siebie, być zdrowym. Wtedy Bóg moim zdaniem naprawdę mógłby się objawić w pełeni - dla mnie i dla innych. Natomiast On chcę przyjść do Mnie w tych trudnych, zawikłanych, prozaicznych sprawach, w których czuję się totalnym biedaczkiem, często odrzuconym. Tak czułem się ostatnio, kiedy podupadłem na zdrowiu i nie miałem ochoty czekać na Jezusa. Z pomocą przyszła mi postać Maryi, która w trudnym stanie błogosławionym wyśpiewała swój Magnificat:

Wielbi dusza moja Pana
i raduje się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim.
Bo wejrzał na uniżenie swojej Służebnicy.
Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia.
Gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny,
a Jego imię jest święte.
Jego miłosierdzie z pokolenia na pokolenie
nad tymi, którzy się Go boją.
Okazał moc swego ramienia,
rozproszył pyszniących się zamysłami serc swoich.
Strącił władców z tronu,
a wywyższył pokornych.
Głodnych nasycił dobrami,
a bogatych z niczym odprawił.
Ujął się za swoim sługą, Izraelem,
pomny na swe miłosierdzie,
Jak obiecał naszym ojcom,
Abrahamowi i jego potomstwu na wieki.


       Bóg dopuszcza w moim życiu wiele biedy, siadająca psychika daje się we znaki, tym samym stawia znaki zapytania co do najbliższej przyszłości. Natomiast po lekturze tych słów zrozumiałem, że Bóg jest ponad, On wybiera to, co słabe. W swoim Magnificacie brzemienna Maryja uczy mnie modlitwy uwielbienia Boga i dziękczynienia Mu za dobro, którego nie widzę, które jeszcze przyjdzie... kiedyś, na samym końcu. To moja recepta na biedę, czyli sytuacje w których całkowicie nie dostrzegam, że moje życie jest dobre, prowadzone ku dobremu - dziękować Bogu za to dobro, które dla mnie przewidział, lecz w chwili obecnej jest poza zasięgiem mojego wzroku, za obfitość życia, którym chce mnie obdarzyć, które dziś w pełni się nie objawiło. Jedynie taka modlitwa i płynąca z  niej radość sprawiają, że podczas oczekiwania na narodziny Chrystusa wyprawiłbym baby shower. Tyle, że moja zgoda na Wolę Bożą, moje ciche, sporadyczne tak przy Maryjnym Fiat, jawi się niczym fiat 126p w cieniu promu kosmicznego.


Przyjdź, Panie Jezu.


Błogosławionych, choć może i trudnych,
Świąt Bożego Narodzenia dla wszystkich!


sobota, 17 grudnia 2011

Bella bella donna by Luc

Ostatnio było smutno, dlatego dziś będzie weselej.

Podobno moje nagranie sprzed roku nie tylko mnie wprowadza w lepszy nastrój.
Dla jednych powtórka z rozrywki, dla innych całkiem świeży video-antydepresant.

Dobrej zabawy :)





sobota, 10 grudnia 2011

Wysiadka

     Kłania się Luc, człowiek z ostatniego wagonu na kolejach losu. Chciałbym dziś Wam opowiedzieć o mojej niekończącej się podróży, a raczej o kolejnym wykolejeniu. Wypadłem znowu z toru życia, a przecież i tak jestem mocno spóźniony. Lat kilka do tyłu...

     Ciemnych dni u mnie przybywa. Wschodów słońca jak na lekarstwo, czas mija mi w szaroburej, smolistej, mollowej tonacji. W moim kalendarzu zamiast prześcigających się nawzajem terminów kolokwiów, oddania prac, zobowiązań, okolicznościowych imprez, mógłbym prędzej odnotować nasilenie sennych wariacji, coraz dotkliwiej paraliżujące ataki lęku, wydłużające się czarne godziny. Tak źle nie było przeszło półtora roku.

    W poprzednim roku akademickim, co prawda z małymi lukami, jęzorem na wierzchu i obgryzionymi paznokciami, ale mimo wszystko - udało mi się dopiąć cztery semestry nauki. W tym momencie nie wiem, czy zaliczę choć jeden z przedmiotów w obecnym, piątym, przedostatnim semestrze, w którym zapisuje się dotychczas długą nieobecnością. Moje studia, rozpoczęte przed laty, przerywane przez chorobę, rozpoczęte na nowo rok temu, ponownie zdają się nie mieć szczęśliwego zakończenia. Czas nauki miał być okazją do wylizania się z psychozy, popsychotycznego marazmu, miał być okresem przejściowym do samodzielności, w której nie straszny ciemny i samotny pokój z oknem i klamką.

     Stoję w polu, z bagażem nie do udźwignięcia. Skończyła się zniżka studencka, cena normalnego biletu zdaje się za wysoka. Ostatni wagon zanika w dali z minuty na minutę. Pozostaje bezkresny ugór.


Dziś jakoś tak bez polotu, bez luckru, ale z prośbą o modlitwę...

poniedziałek, 14 listopada 2011

Dłużej... w niebie

      Dokładnie sześć lat temu w tkaninie życia pękła jedna nić. Można sobie pomyśleć: ubytek jakiejś tam nitki nie przysporzy nikomu problemów, całkiem możliwe, że mało kto, a może nawet nikt nie spostrzeże się, że brakuje tej jednej niewielkiej w całym kosmicznym układzie, splątanym nie wiadomo jak i utkanym nie wiadomo po co. Kiedy jednak ta jedna, nie zawsze zauważalna nić została przerwana 14 listopada 2005 roku, rozpruła drastycznie i na długo serca wielu ludzi. Dziś, kiedy stałem nad grobem Łukasza, uprzytomniłem sobie, że moje serce, trudno zacerować po jego samobójczej śmierci, pomimo upływu lat.

      Mijając się z Łukaszem w uczelnianych salach, bibliotecznych korytarzach, na ulicach i przystankach pomiędzy, powtarzałem mu, że mam na niego haka. Znałem jego sekret. Była to nic nieznacząca informacja o nim, którą ja posiadałem dzięki zbieżności naszych życiowych dróg w dzieciństwie. Kiedyś spotykaliśmy się często, prowadzeni przez matki kilku i kilkunastoletni chłopcy, choć pierwszy raz do rozmowy doszło po pierwszych zajęciach z literatury staropolskiej. Nasze drogi zbiegły się znowu. Zaczynaliśmy wtedy obydwaj studia polonistyczne, mieliśmy naście lat po raz ostatni.
     Przypadła mi do gustu ta konwencja lekkiego szantażu, gdyż nadawała żartobliwego tonu krótkim zdaniom, które wymienialiśmy między sobą to tu, to tam. Łukasz potrafił budzić respekt, wydawał się dojrzalszy od nas wszystkich, niezaprzeczalnie błyszczał inteligencją, wybijając się ponad tłum. Jego obecność na zajęciach dodawała wszystkim otuchy, że nie padnie za trudne pytanie ze strony prowadzącego, bo Łukasz udzielał odpowiedzi praktycznie zawsze. Przed zajęciami miał w zwyczaju stać na uboczu w ciszy, z ręką ułożoną na piersi, na wysokości serca. Był skryty, choć opanowanie zdawało się rzeźbić jego twarz i pionizować całą posturę. Sprawiał wrażenie człowieka-skały, który udźwignie wszelkie problemy. Dlatego łatwiej było mi rozpoczynać rozmowę od tego niewinnego szantażu niż chociażby od relacji z pisania prac, które, w przeciwieństwie do mnie, Łukasz oddawał ze znacznym wyprzedzeniem. Żałuję, że nigdy nie udało nam się pogadać i dłużej, i zupełnie na poważnie.
     W roku 2005, jako okolicznościowy grajek, uczestniczyłem w wielu pogrzebach u boku swojej rodziny lub rodzin moich znajomych. Po kolei odchodziło tylu ludzi. Młoda, zdolna prawniczka, wspaniałe perspektywy, ginie tragicznie w wypadku samochodowym, w jednej chwili zostawia rodziców i rodzeństwo. Ojciec rodziny umiera na dopiero co zdiagnozowaną chorobę, osierocając ósemkę dzieci. Świeżo upieczeni rodzice rozstają się z pierwszym, długo wyczekiwanym, dwutygodniowym synkiem. Po latach cierpienia i walki z rakiem wyziewa ducha kobieta w średnim wieku, żona i matka. Rak kości przez niespełna pół roku zabiera ze świata żywych kolegę z roku. Na tamten świat w szpitalnej sali odchodzi moja babcia. Zdawało mi się, że śmierć nie jest w stanie mnie już bardziej przybić czy zaskoczyć. Myliłem się.

    Był wieczór, zimny, wilgotny, kończyły się zajęcia, dla grupy ostatnie tego dnia, ale dla mnie pierwsze, bo choroba dawała się we znaki i nie mogłem wcześniej ruszyć się z domu. Po opuszczeniu sali, na korytarzu zostaliśmy powiadomieni, że znane są personalia 20-letniego mężczyzny, który kilka godzin wcześniej wyskoczył z 10 piętra nowego gmachu uczelni. Łukasz tego dnia załatwiał formalności w celu uzyskania urlopu zdrowotnego, prosto z dziekanatu, pod pretekstem, wymknął się matce i wjechał na samą górę. Był agresywny, nie do powstrzymania, nie wahał się. Jak się okazało cierpiał na ciężka depresję, miał problemy z sercem, nikomu nic nie mówił o swoim cierpieniu.
Zapaliłem znicz, pomodliłem się i zapadłem w sobie. Nie spałem po nocach, zaczęła mnie prześladować śmierć, podsuwając do głowy dziwne myśli i obrazy, a zmysłom coraz bardziej nieprzyjemne doznania. Jeszcze przez kilka dni dostawałem smsy od znajomych: "Łukasz, żyjesz?", które miały zweryfikować, czy mają do czynienia jedynie ze zbieżnością imion i inicjałów czy oby nie ja jestem tym Łukaszem Ka, samobójcą z polonistyki, o którym mówiło całe środowisko akademickie.
    Pogrzeb Łukasza różnił się od tych wcześniejszych. Pogrzeb samobójcy jest jednym wielkim lamentem. Ksiądz skończył odprawiać modlitwy przy grobie. Ucichły mowy, kondolencje. Nastąpiło złożenie ciała. Zapadła cisza... ale tylko na chwilę. Nagle rozległ się krzyk, przeraźliwy jęk. To siostra Łukasza krzyczała do Boga. Nie zapomnę tej sceny do dziś, ona często cofa mnie przed moim samobójstwem. Wszyscy zgromadzeni ludzie stali sparaliżowani. Nie zwlekając, ktoś zaczął na głos odmawiać koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po pierwszych słowach modlił się cały tłum. Nigdy wcześniej tak żarliwie nie modliłem się koronką. To była najodpowiedniejsza modlitwa na taką okazję. Odmawiam ją zawsze przy jego grobie lub przy południowej ścianie gmachu.

     Chodzę z rozerwanym sercem, kiedy tylko wspominam Łukasza. W obliczu tej tragicznej historii uczę się postrzegać moje własne życie jako łaskę. Nie osądzam Łukasza, doświadczyłem kiedyś bólu, którego nie potrafiłem wyrazić, za to kilka razy próbowałem zażegnać targając się na swoje obolałe życie. Nie potrafię też osądzić za Boga, gdzie jest miejsce człowieka osamotnionego w cierpieniu, który wyrwał się do okna. Dziś modlę się o to, by dane nam było pogadać dłużej... w niebie.


czwartek, 15 września 2011

Przepis na luckier

     Jak podają wyniki ostatnich badań, połowa czytelników Luckrowni nie ma pojęcia, czym jest luckier, ale zapewnia bez żadnych wątpliwości, że smakuje on jak radość. Większość odwiedzających przyznaję palmę pierwszeństwa luckrowi pośród innych wyrobów w swojej klasie. Przypomnę tylko, że kilka dni temu zegar wybił sześć miesięcy od otwarcia Luckrowni, a za chwilę licznik umieszczony na jej drzwiach ukaże dumne 10 tys. uchyleń. Te statystyki skłaniają mnie, by w progach mego miejsca wyłożyć kawę na ławę i podzielić się z Wami przepisem na może nie do końca znany, ale wielce lubiany i doceniany przez Was luckier.

      "Dodaj luckru z plazmy białek, pudru cukru" - to hasło z szyldu Luckrowni, niezmienne od początków jej istnienia. Jest streszczeniem idei miejsca, które sygnuje, a zarazem skrótem składu kluczowej substancji, dzięki której to miejsce powstało i nadal istnieje. Luckier, który macie okazję poznawać wprost lub smakować go pośrednio, kiedy nie układa się w swoje siedem liter, ale wypływa z przestrzeni wykreślonej przez zdania i akapity, składa się z niczego innego jak z białka i cukru pudru, specjalnie ze sobą połączonych. Czym jest białko, a czym cukier puder, jak odbywa się ucieranie? - zdradzę te tajniki prezesa Luckrowni.

(Warto w tym miejscu zapoznać się z króciutkimi postami o luckrze, które opublikowałem dotychczas. Z nich dowiecie się, że
(1)luckier ma w sobie to "coś",
(2)wpływa korzystnie na każdego,
(3)smakuje jak radość, a może też jak miłość.)

     Sporządzanie rzeczonego luckru odbywa się w analogicznym procesie, w którym powstaje zwykły lukier, serwowany kiedyś zapewne przez Wasze babcie lub mamy jako dodatek do pączków, babek czy inszych ciast. Tak samo, jak przy przygotowaniu tradycyjnego lukru, musimy rozbić jajko, a oddzielone białko utrzeć z odpowiednią ilością cukru pudru - tyle, że wszystkie te składniki i procesy w przypadku luckru z Luckrowni są pewną metaforą. Spróbuję po mojemu objaśnić Wam powstawanie luckru.
      Zgodzicie się ze mną wszyscy, że jajko łatwo skojarzyć z życiem, przecież według naszej chrześcijańskiej tradycji dopatrujemy się w nim symbolu Zmartwychwstania Chrystusa i odradzającej nadziei na życie wieczne. To życie składa się z widzialnych z daleka trzech sfer: skorupki, białka i żółtka (potwierdzenie tych danych znajdziecie w podręczniku każdego pierwszoklasisty, jeśli sami jeszcze nie rozbijaliście żadnego jaja). I tak, zaczynając od środka, żółtko z przyklejoną komórką jajową jest esencją życia, takim jego elementem, dzięki któremu życie może wzrastać. Żółtko bez większych wysiłków kulinarnych świetnie smakuje i bez wątpienia jest źródłem wielu substancji odżywczych. Dalej, wokół żółtka, jest białko, niby niepotrzebna mieszanka zwykłej wody i powszechnie występującej w przyrodzie albuminy, wygląda ono niewyjściowo, smakuje kiepsko, nawet gorsze z niego wychodzą odżywki na włosy niż te z żółtka. Mimo wszystko białko jest niezastąpione - stwarza ochronę dla zaczątków życia, a potem mimo, że nie karmi, to umożliwia przebieg wszystkich procesów życiowych dla rozwijającego się wewnątrz zarodka. Ostatnia zostaje wapniowa skorupka, to ona chroni przed całym światem, choć tak naprawdę posiada niewidoczne dla oka pory, dzięki którym w jajku zachodzi wymiana gazowa. Tymczasem, by nowy organizm mógł dalej się rozwijać, skorupka musi zostać zniszczona i to od środka.
      Zatem najpierw rozbijamy życie, niszczymy skorupkę, która wcześniej nas chroniła, ale teraz przeszkadza w rozwoju i nie pozwala ujrzeć świata takim, jakim jest - zobaczyć rodziców, rodzeństwo, wskoczyć do wody, wyruszyć na podbój przestworzy, pokochać drugiego. Odsłaniamy się przed innymi, jak pisklę, małe i brzydkie, lecz pełne chęci do życia. Potem bierzemy z życia to, co nadal jest, zawsze było, choć bardziej widoczne jest dla nas, kiedy jesteśmy podrośnięci (dorastający człowiek właśnie zaczyna zdawać sobie sprawę, że białko jest jakby głównym składnikiem życia, wypełniającą plazmą). To wszystko, czego możemy się łatwą ręką pozbyć, co wydaje nam się na co dzień całkowicie zbędne albo omyłkowe, przez co cierpimy... Bierzemy więc białko, bo pokłady żółtka kiedyś się kończą. Do białka dodajemy cukier puder, który ja rozumiem jednoznacznie jako Słowo Boże o niekończącej się Miłości. Sam cukier puder - racja, potrafi wzbudzić zainteresowanie, bo wygląda jak magiczny proszek - jest bardzo słodki, jednak nie został stworzony po to, by istnieć dla samego siebie. Sam cukier puder to puste słowa jak puste kalorie. Nabiera wszak mocy, kiedy zmieszamy go z białkiem. Kiedy Słowo Boże mieszamy z tymi wydarzeniami z życia, w których kompletnie nie widzimy sensu, kiedy tym Słowem tłumaczymy własne historie i histerie, wtedy ucieramy luckier. Ten proces łączenia nie odbywa się oczywiście przy swobodnym machaniu łyżeczką, nie przypomina relaksującego słodzenia kawy czy herbaty. Polega natomiast na energicznym i długotrwałym, wręcz mozolnym ucieraniu, tarciu, czasem powodującym ból nadgarstka i palców, niekiedy prowadzącym do wyczuwalnego rozgrzania samego naczynia. Ręce wtedy potrafią rozboleć od wznoszenia się z prośbą ku górze, a my całym swoim istnieniem gotujemy się na słowa, że Bóg nas kocha w każdej sytuacji, słysząc je w obliczu cierpienia, choroby i śmierci. Luckier zatem jawi się jako refleksja, owoc szczęścia i radości połączenia Słowa Bożego z naszym życiem, konkretnym wydarzeniem. Jest utarty, czyli rodzi się przy Bożym wysiłku, nieustannym ścieraniu się, miotaniu między białkiem a cukrem, między życiem, które nas przygniata a Słowem, które nas uwzniośla. I pokrywanie luckrem, dekorowanie nim wszystkiego wokoło ma stać się utartym zwyczajem, by nasze życie zawsze smakowało nam samym i innym.
      Taki oto luckier przyświeca Luckrowni od pierwszego pomyślunku o niej. Tego właśnie luckru często smakuję, nie jeden raz walczę o niego. Być może moje rozważania uznacie za naiwne, jakkolwiek dla mnie są bardzo pomocne. Nie chodzi o to, że Luckrownia ma być zbiorem moich wydumanych świadectw, ale dokładniej o to, że sama jest świadectwem. Dla mnie na pewno, dla Was - a kto to wie? Mimo powierzenia Wam mojej tajemnicy, sekretnego przepisu na Luckier, nie zamykam Luckrowni.


czwartek, 8 września 2011

Życie po Madrycie

      Dobiegają końca nietypowe wakacje mojego życia. Praktycznie całe skupione wokół pielgrzymki do Madrytu, gdzie odbyły się Światowe Dni Młodzieży 2011. Choć sam wyjazd trwał zaledwie dwa tygodnie, to czuję się tak, jakbym spędził całe miesiące na pielgrzymowaniu. Zaczęło się od mojego pragnienia uczestnictwa w tej światowej manifestacji wiary, potem przyszedł czas na wiele decyzji i konkretne działanie. Nie zabrakło głębokich i wielokrotnie powracających zwątpień, w obliczu których zrozumiałem, że w rzeczywistości jadę tam po to, by wiarę otrzymać. Teraz, po powrocie, w sytuacjach trudnych wracają do mnie słowa Benedykta XVI o Chrystusie, który czeka w cierpieniu, na Krzyżu, także o Chrystusie, który jest szczodrym dawcą radości i potrafi wzbudzić entuzjazm każdego dnia.

Luc w Resenburgu,
nieszpory po ewanglizacji

     Tegoroczne Światowe Dni Młodzieży w Madrycie są moim kolejnym tego typu spotkaniem z papieżem. W 2005 roku byłem w Kolonii, a w 2008 położonym na końcu świata Sydney. Do listy zagranicznych pielgrzymek "za papieżem" mogę dopisać też Loreto 2007 oraz niezapomnianą Ziemię Świętą 2009. Muszę przyznać, że całe to powyższe zestawienie czasem zdumiewa bardziej mnie samego niż tych, którym zostaje przedstawione. A jak do tego dodaję/przypomnę sobie, że do 19 roku życia aż 7 razy doszedłem na piechotę do Częstochowy - to już nie znajduję słów zaskoczenia wobec moich pątniczych osiągów. Jednak każdą z tych pielgrzymek, nawet ostatnią do Madrytu, postrzegam jako wielką łaskę. Wielką łaską, bo po pierwsze miałem w ogóle chęć wyruszyć, po drugie - udawało się wyruszyć i dotrwać na pielgrzymim szlaku do końca, a po trzecie - po powrocie zawsze doświadczenie podróżowania z Bogiem okazywało się być skarbem nie do przecenienia. O tych trzech aspektach łaski pielgrzymowania chcę Wam dziś krótko napisać w odniesieniu do Madrytu 2011.
      Każda pielgrzymka mimo wielu bogactw, jakie niewątpliwie ze sobą niesie, jest także pasmem pewnych rezygnacji, specyficznego obdarcia, czasami wręcz ubóstwa. Decydując się na udział w przygodzie z Bogiem, obok przemyśleń o błogosławionym czasie wypełnionym łaską modlitwy, przebywaniem we wspólnocie, możliwością ewangelizacji stymulującą duchowy wzrost, pojawiały się w mojej głowie różnego rodzaju rozliczenia. Czy warto? Czy to coś zmieni? Czy wypada ruszać po raz kolejny? Czy nie szkoda czasu i przede wszystkim pieniędzy? Czy dam radę? Przez kilka miesięcy, podczas których czułem, że chcę jechać, gdzieś na drugim torze swoich myśli prowadziłem nieustanne kalkulacje, czy aby na pewno wyjazd do Madrytu w moim przypadku się opłaca. Pielgrzymki na ŚDM z założenia mają młodym pomóc w rozeznaniu powołania. Na chwilę obecną, z powodu przebytej i nie zakończonej choroby, wstąpienia w swoje mury odmówiłoby, w świetle prawa kanonicznego, każde seminarium. Zatem kapłaństwo, jak na razie, odpada. Jeśli chodzi o małżeństwo... Najczęściej samemu sobie odmawiam, uznając się jako towar zbytnio wybrakowany. Do powątpiewań w sens szukania własnej drogi na pielgrzymce dołączyły również problemy finansowe i życiowe. Nie będę ich tu wszystkich wymieniał, w skrócie tylko napiszę, że nagle spiętrzyły się nieoczekiwane i niemałe wydatki, nadszedł termin opuszczenia mieszkania, zaliczyłem kraksę na rowerze, na uczelni sięgnąłem skraju wyczerpania stresowego, co poskutkowało tym, że podjąłem decyzję o przeniesieniu wszystkich egzaminów z podwójnej sesji na wrzesień.
     W mojej po pielgrzymkowej relacji, choć nadal mam długi, to muszę przyznać - Bóg zatroszczył się o finanse dla mnie. W czasie przygotowań znalazło się trochę dorywczych zajęć i sytuacji, dzięki którym udało się opłacić te nieoczekiwane wydatki i wyjazd do Madrytu. I tak: złapałem małe internetowe zlecenie. Moi koledzy wyciągnęli mnie na granie na ulicy. Trafiła się też chwilowa praca przy kopaniu fundamentów, którą do dziś wspominam z nostalgią i szczerym pragnieniem powtórki (nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak potrafi odpocząć głowa, kiedy ręce są zajęte łopatą, szpadlem i kilofem?). W starniach o pieniądze na pielgrzymkę przydarzyło się także coś czysto cudownego, a o cudowności tego wydarzenia może zaświadczyć rzesza ludzi.
     Mój znajomy, który na co dzień, w roku szkolnym jest seminarzystą w Waszyngtonie, podczas "wakacji w domu" wpadł na pomysł zdobycia pieniędzy na pielgrzymkę dla siebie, swojego licznego rodzeństwa i, jak się okazało później, nawet swoich znajomych i nieznajomych... Otóż skrzyknął on ludzi, którzy potrafią grać lub śpiewać, i przy współpracy z innymi stworzył orkiestrę młodzieżową. Projekt wyszedł imponująco, przekroczył wszelkie oczekiwania. Orkiestra liczyła około 50 osób, w wieku od 5 do 30-kilku lat. Skrzypce, altówki, wiolonczela, akordeony, perkusja, grzechotki i przeszkadzajki, bębny i trójkąt, klarnety i flety, gitary i fujary. Wokalistki i śpiewacy rodem z Andaluzji. Nasze koncerty odbywały się co niedziela w różnych parafiach. Oprócz oprawy w trakcie niedzielnych mszy, na której najczęściej ktoś z nas dzielił się swoim świadectwem pt. "Dlaczego jadę do Madrytu?", zapraszaliśmy na koncert, który odbywał się tuż za drzwiami kościoła. Orkiestrze grało się fantastycznie, chociaż było to czasem męczące, publiczność była zdania, że przyjemnie nas się słucha i ogląda. To trochę zabawne, bo ostatnio miałem wielką potrzebę muzykowania, solistą raczej nie jestem, więc bardzo cieszyło mnie to wspólne granie. Podczas koncertów zbieraliśmy dobrowolne datki do puszek. Oprócz tej zbiórki, była też możliwość przekazania bezpośrednio do ręki któregoś z nas pieniędzy i swojej osobistej intencji. Zdarzało mi się podczas tych orkiestrowych niedziel, które zaczynały się jutrznią, a kończyły nieszporami, mówić świadectwo w trakcie mszy. Nie było to łatwe. Często czułem, że wypowiadane słowa nie mają pobudzić do wiary nikogo z wiernych, tylko mnie samego. Zdarzały się osoby, które jakoś odnalazły siebie samych lub swoich bliskich w mojej 5-minutowej historii i po mszy podchodziły do mnie z prośbą o modlitwę. Dwie kobiety, w trakcie krótkich rozmów, oprócz intencji, przekazały mi pieniądze. Zapisywałem intencje na kartkach, a wiara tych ludzi w sens mojego pielgrzymowania dodawała mi otuchy, kiedy niejednokrotnie chciałem się wycofać z dużo wcześniej obranego kierunku: Madryt. Więcej o orkiestrze znajdziecie np. w internetowym wydaniu Kuriera Lubelskiego (link 1, link 2).

Tak to wyglądało, moja grafika wykorzystywana wówczas do "plakatów"

      Mógłbym pisać i pisać o tym, jak Bóg wspierał moje chęci wyjazdu, które nagminnie przyćmiewały czarne myśli (często zamiast się uczyć, pracowałem, grałem) i nieciekawe wydarzenia. Na szczęście chęci się ostały, wyjazd z Bożą pomocą został opłacony, poprosiłem Was o modlitwę, oferując też swoją za Was, i ruszyłem w drogę. Podczas podróży wiele kosztowało mnie przyjecie sytuacji nieprzewidzianych, tudzież organizacyjnych wpadek, zdarzało mi się narzekać na wiele niedogodności. Często przychodziły też zwątpienia, które przeradzały się w totalne kryzysy, że nic a nic w moim życiu nie ma sensu. I chyba mało mam do opowiadania, co widziałem, a bardziej mogę opisać to, co usłyszałem lub to, czego doświadczyłem. Nie byłem przecież na turystycznej wycieczce, podczas której należy zwiedzać, najeść się i bawić, wypada wypocząć od pracy i powszednich problemów. Istotą zaś tej pielgrzymki, z założenia, było spotkanie ze Słowem, także z ludźmi, papieżem i samym Chrystusem, który czeka na mnie nie tylko w Madrycie, ale też w szarej codzienności. Faktycznie, czułem, że opuszczenie mojej codziennej rzeczywistości paradoksalnie ma mi pomóc do niej wrócić. Przed wyjazdem modliłem się o to, bym mógł pojechać. Jadąc, modliłem się o to, by chciało mi się wracać do tego wszystkiego, co zostawiłem.
     Co usłyszałem? Słowo o cierpieniu, że jest zawsze, że z Chrystusem zawsze jest piękne, że cierpi ten, kto naprawdę kocha. Wstrząsnęło mną przepowiadanie o Chrystusie, który nie tylko pomaga w cierpieniu, ale też daję niewyobrażalną radość, wzbudza entuzjazm, który pozwala dzielić się doświadczeniem Chrystusa jako Zbawiciela (takie luckrowane myśli, co nie?). Miałem jeszcze okazję przejrzeć się w Ewangelii Łukasza (Łk 18, 9-17). Przypowieść o modlitwie faryzeusza i celnika obnażyła moją przypadłość, a wyrażając się bardziej dosadnie: wadę wrodzoną - potrzebę porównywania się. Jako drugi syn, od dziecka mam problem z porównywaniem się. Zawsze moje życie, moją sytuację muszę odnieść do życia innych. Wcześniej stroną do porównywania był mój starszy brat, dzisiaj jest praktycznie każdy człowiek. To porównanie w każdym wypadku prowadzi do zagubienia samego siebie i drogi, którą przewidział dla mnie Bóg. (Ale to temat na osobny post i na inny dzień, bo i tak moja popielgrzymkowa relacja zaczyna się dłużyć.)

     Gdyby ktoś kazał mi w dwóch słowach streścić moje osobiste doświadczenie z Madrytu, byłby to rzeczywiście dwa słowa: łaska modlitwy. Zdumiewała mnie, szczególnie w obliczu różnych niedogodności, tych poza mną ale i we mnie samym, pojawiająca się gotowość do modlitwy. Na pewno w gorliwości pomagała mi garść intencji, które zebrały się przed wyjazdem. Jasne, że nie obyło się bez poważnych zmagań i walki, ale zawsze ostatecznie trafiałem myślami do Boga, co na co dzień (poza ciasnym autokarem, karimatą i śpiworem rozłożonym kolejny raz pod gołym niebem, w nieustannym i dosyć męczącym towarzystwie ludzi, chińskich zupek, pasztetu i mielonki) nie jest takie oczywiste. Zdumiewające, bo kiedy już nie miałem ochoty na wzmożony kontakt z Bogiem poprzez uczestnictwo w różnego rodzaju zbiorowych praktykach religijnych, potrafiłem się zmagać, a z drugiej strony - od czasu do czasu, po kryjomu wyjmowałem różaniec bez zewnętrznego przymusu. To doświadczenie modlitwy stało się pewnym owocem pielgrzymki, który chciałbym teraz pielęgnować. Mianowicie: modlić się, na modlitwie szukać odpowiedzi, kiedy mogę czy muszę podjąć decyzję, albo kiedy nic nie da się już zmienić, to na modlitwie odnajdywać pokój. I chociaż do Madrytu wiozłem ze sobą wiele, wiele pytań, to przywiozłem jedną odpowiedź, która nawołuje mnie do tego, bym szczerze modlił się przy każdym pytaniu i przy każdej podejmowanej decyzji, bym walczył na modlitwie i nigdy nie uciekał.
     Pielgrzymka, fizycznie trudna, skończyła się, a zaczęło się "życie po Madrycie". Też trudne. Przede mną podwójna sesja, z której nie udało się wycofać, na którą w czerwcu nie starczyło sił, a później nie było czasu na przygotowania. Wspólne mieszkanie z rodzicami i perspektywy finansowe też nie napawają optymizmem. Czy naprawdę modlitwa ma sens?

Przedwczoraj wieczorem odebrałem telefon, po którym odebrało mi mowę:
"Panie Łukaszu, dziękuję za modlitwę. Intencja została wysłuchana, wieloletnie cierpienie mamy z dnia na dzień, z soboty na niedzielę, podczas waszego czuwania na placu, w którym moja mama duchowo współuczestniczyła przed telewizorem, nagle znacznie zmalało. A prosiłam o ulgę dla mamy! Mama już tak nie cierpi."

Pomimo tylu pielgrzymek, tylu cudów w moim życiu i życiu innych ludzi, nadal jestem niedowiarkiem, a modlitwa jest dla mnie wciąż aktualnym wezwaniem i zmaganiem.

PS Jeśli macie jakieś pytania, co do nieopisanych pielgrzymkowych spraw, możecie je zadać w komentarzu. Chętnie odpiszę. A może ktoś z Was też tam był, hm?


piątek, 12 sierpnia 2011

Czeka na mnie życie...
Gdzie?
W Madrycie!

    Flamastrem zakreślam dziś ostatnią kratkę w moim kalendarzu. Mimo drżenia ręki, z uśmiechem na twarzy kończę kilkumiesięczne wykreślenie kolejnych dni i z nadzieją spoglądam na puste rządki, które przede mną. Jutro rano wyruszam do Madrytu, by podczas Światowych Dni Młodzieży spotkać się z papieżem Benedyktem XVI i samym Chrystusem.

     Choć byłem już na wielu pielgrzymkach, to każde wyruszenie na pielgrzymi szlak, bez względu na to czy jedynie na nogach, czy wspierając się kołami autokaru lub skrzydłami samolotu, zawsze jest dla mnie nie lada wyzwaniem. Nawet wspaniałe doświadczenie pielgrzymowania na koniec świata, bo do samego Sydney, na Światowe Dni Młodzieży 2008 (o którym możecie przeczytać tutaj), nie potrafi całkowicie uciszyć wszelkich lęków o moje "bezpieczeństwo" podczas podróży oraz rozwiać powątpiewań w sens mojego udziału w takich wyjazdach. Jutro ruszam do Madrytu, choć tak naprawdę "kierunek: Madryt" obrałem dużo wcześniej. Było trzeba przeorganizować życie, zdobyć pieniądze. By opłacić pielgrzymkę kilkadziesiąt razy zmoczyłem doszczętnie fujarkę i klarnet, strzępiłem palcami klawiaturę, machałem łopatą, szpadlem i kilofem, modliłem się, modliłem, modliłem. Wycofywałem się mentalnie około 500 razy... Ostatecznie jutro mogę i przede wszystkim chcę wsiąść do autokaru.

    Czego się boję dokładnie i jak w końcu udało się wyjechać (nie mów hop?) - o tym wszystkim chcę Wam napisać po powrocie w popielgrzymkowej relacji, którą już dziś zapowiadam.

    Teraz proszę Was tylko o modlitwę, a także zbieram Wasze intencje (można napisać maila lub komentarz pod spodem).

¡Hasta ahora!

niedziela, 24 lipca 2011

Uśmiech
od Ducha do ucha

     Każdy z nas ma tysiące powodów do narzekania i, wbrew pozorom, tyle samo, jak nie więcej powodów do szczęścia. Jednak jedyną wagą, na której można zważyć i porównać sumę ziemskich pomyślności z górą piekielnych nieszczęść, jakie nas dotykają, jest duchowa rozWaga. Podstawą zaś tej rozWagi jest radość prosto z nieba, która uzdalnia do dziękczynienia za obydwie szale naszego życia. Właśnie ta radość czyni bogaczami ludzi ubogich, a jej brak sprawia, że najbardziej majętni zostają z niczym. To dzięki niej na twarzy człowieka, również człowieka cierpiącego, rysuje się prawdziwy uśmiech, którego ostatnio jestem fanem i szczęśliwym nosicielem.

    W przeciwieństwie do szczęścia, które czasem może być całkiem przyziemne lub wręcz niskie, radość zawsze związana jest z niebem. Nie dość, że z nieba pochodzi, bo przecież jest Darem Ducha Świętego, to również do nieba unosi. Obdarowany radością człowiek nawet swoim ciałem wyraża uniesienie ducha - ku górze podnoszą się rozweselone powieki i uhahane kąciki ust, wzniesione zostają nieuwiązane niczym ramiona i dłonie, a nogi same rwą się do tańca, chcą skakać z radości. Radosny człowiek tryska całym sobą ku niebu, co znaczy, że już tego nieba smakuje tu na ziemi.
    "To ja? Niemożliwe... Widzę sympatycznego gościa!" - wykrzyknąłem z niedowierzaniem, spoglądając rok temu na świeżo cyknięte zdjęcie z moją osobą. Od kiedy życie nabrało dla mnie jakości HD nie mogłem z początku rozpoznać się w lustrze z powodu niby niewielkich, ale ostatecznie kolosalnych zmian w wyglądzie mojej facjaty. Prawda, ubyło mi trochę pyz i podbródków, kucyk z tyłu głowy wylądował w śmietniku, ale największe zdziwienie wywoływały i nadal wywołują te szerzej otwierające się powieki i jeszcze szerzej rozsunięte kąciki ust. Moje pogodne oblicze zaczęło wyrażać pogodę ducha, a zaskakiwało mnie tylko dlatego, że długo, może za długo moje wnętrze było zachmurzone, targane burzami czy spowite gęstą mgłą. Choć to permanentne, trwające dłużej niż jeden sezon, załamanie pogody ducha minęło, to o uśmiech w moim codziennym życiu wcale nie tak łatwo. Nie będę ukrywał, że wezwanie św. Pawła z Pierwszego Listu do Tesaloniczan - "Zawsze się radujcie" - w wielu obecnych sytuacjach brzmi jak abstrakcja lub totalna kpina nie mająca nic wspólnego z tym, co dzieje się wokół mnie, a przede wszystkim we mnie, w środku.
    Bywa tak, jak ostatnio, że wszystko idzie na opak. Na studiach bieg z przeszkodami (niestety, semestralna meta wciąż niezdobyta, a ja już padam z nadmiaru przeżywanego stresu). Wszystko, co mogło się popsuć, to się popsuło według prawideł Morgana, a złośliwość żywych ludzi lepiej pozostawić bez komentarza. Nawet prosta, całkiem pusta droga staje się dla nieszczęśnika najlepszym miejscem do wypadku na rowerze. Do tego portfel zamienia się w przechowalnię nieopłaconych rachunków, a bankomat w ścianę płaczu. Wygasa opieka nad dogodnym lokum i z braku lacku nadchodzi pora powrotu na rodzinne śmieci. Na domiar złego ból się nasila, lecą wyniki lekarskich badań, a wizyta u lekarza wyznaczona na piątek, tyle że za dwa miesiące i o godzinie 10:32 (czytaj: Ty, chory... masz 3 minuty w gabinecie!). Przy natłoku tych przeciwności losu z głowy biedaka wypadają terminy zwrotu wypożyczonych książek, do których wątła miłość zanika. Każdy ma takie momenty, że życie po prostu przerasta, przeraża i dłużej już się tak nie da. Chciałoby się w obliczu pecha, nieszczęścia do kwadratu i bez rozwiązania uciec, ale ja nie mam gdzie... ani z kim się ewakuować. Jednak z pomocą w kryzysie radości, wiary i nadziei również, przychodzi Dobra Nowina, która wcale nie jest chrześcijańską wersją Keep smiling, która nie szminkuje krzywego grymasu niezadowolenia ani nie poklepuje po ramieniu pustym zapewnieniem "Nie martw się, wszystko się ułoży, będzie dobrze".
     Ta prawdziwa radość zaczyna się u mnie właśnie w tej chwili, kiedy zalewa mnie zewsząd ocean śmierci, a ja dzięki łasce nasłuchuję głosu z nieba. Na modlitwie porannej czytam Psalm 95 "Przyjdźcie, radośnie śpiewajmy Panu" - i rzeczywiście, wśród płaczu i zgrzytu moich zębów zjedzonych na zamartwianiu się zaczyna rozbrzmiewać pieśń. To pieśń pochwalana, która nadaje sercu właściwy rytm, zsynchronizowany z Jego Wolą, zażegnując (czasem tylko na chwilę) arytmię wywołaną szatańską kakofonią, że nic, ale naprawdę nic a nic w moim życiu nie ma sensu. Wtedy radość czy owa pogoda ducha staję się niczym łódź, którą płynie się po wodach śmierci. O ile przez jakiś czas mogę samodzielnie unosić się na powierzchni przy pomocy kurczowo trzymanych desek ratunkowych i nerwowym wymachom nóg, poruszając się bez celu, tak na łodzi zwanej pogodą ducha, ster przejmuje sam Chrystus, który wie najlepiej, gdzie mam dopłynąć, ale na pewno nie da mi utonąć w głębinach rozpaczy. Powiew Ducha Pocieszyciela w żagle rozpięte pomiędzy ramionami mojego codziennego krzyża uzdalnia podczas mojej ziemskiej żeglugi do dziękczynienia za wszystko i wnet nie straszne są te wszystkie "morskie opowieści". Głos z nieba, od Ducha, dochodzi zatem do mego ucha, kiedy ja mam ucho naprawdę otwarte i nie zagłuszone przez harmider niezadowolenia, tumult złorzeczenia Bogu. "Jeśli dziś usłyszycie Jego głos, nie zatwardzajcie serca" - mówi dalej Psalm 95.
     Słowo Ducha i otwarte ucho stają się początkiem uśmiechu, lecz uśmiech ma też swój koniec, a znajduje się on przy drugim uchu... uchu drugiego człowieka. Uśmiech bowiem jest pełny, kiedy rozdaje się wokoło, zaraża i wskazuje kącikami, skąd bierze się radość i dokąd ona prowadzi.

Dlatego na początku dnia zwracam się do Was:

Poproszę uśmiech! :D

PS Zapraszam do zapoznania się z nową zakładką Poluckruj!


czwartek, 7 lipca 2011

Pogoda sprzyja...


Deszczowa pogoda sprzyja nostalgicznym melodiom.

A rozłąka z klarnetem, co wraca właśnie z reanimacji przeprowadzonej przez mojego wujka z Krakowa, sprzyja wyjęciu calrineau, które zostało mi podarowane, ale okazało się stroić żałośnie...

Dziś ta skumulowana żałość pasuje jak ulał do aury za oknem
- sami zobaczcie:



A może ktoś z Was rozpoznaje tę górską balladę, hm?
(edit: odpowiedź w komentarzu)

sobota, 2 lipca 2011

Nadzieja,
a jej siostrą jest Miłość

      Kiedy smukła i długa noga Oli zaczyna muskać pasy przejścia dla pieszych, ma się nieodparte wrażenie, że wszyscy wokoło kierowcy stanęli na czerwonym tylko po to, by móc podziwiać lekkość, z jaką porusza się ta blond-piękność. Doprawdy nie wiadomo, czy wzrok ulokować na jej przebierających po zebrze, gazelich nogach czy też na rozwianym dziewczęco, jasnym włosie z push up'em. Czy też na innych push up'ach, dostrzegalnych to tu, to tam, bo Ola niemal tańczy chodząc. Kiedy na tym samym przejściu rusza Ewa, zza kierownic zapewne unoszą się błagalne litanie oraz wezwania do św. Krzysztofa, by jak najszybciej doturlała się na przeciwległą stronę ulicy i broń Boże nie zaczęła rodzić na środku jezdni. W jej wypadku to raczej: "Don't push!" Zakładam się, że nikogo nie pociąga to, jak powoli powłóczy nogami, niosąc resztkami sił ciężar życia, który rośnie od niespełna dziewięciu miesięcy. Uczes Ewy chyba też nie zasługuję na uwagę... Chyba że znacie jakiegoś zdolnego do poświęceń stylistę, który zgodziłby się na dłuższą interwencję fryzjerską?

      Faktycznie, Ola, w przeciwieństwie do Ewy, widzi się z fryzjerem regularnie, przynajmniej raz w miesiącu. Wiem o tym, bo rozmawiamy ze sobą bardzo często i o wszystkim, chociaż tych babskich pierdół "o pudrach na krzywonos i odżywkach na porost" wolę unikać (ale o tym później). I o wiele bardziej lubię z nią rozmawiać w kameralnych warunkach, a niżeli pojawiać się w miejscach publicznych, gdzie rozbiegane męskie spojrzenia lądują pełne zachwytu na niej... lub pełne zazdrości na mnie. Nie wiem jak Ola, ale ja wtedy czuję się jak w jakimś dziwnym teatrze. Tyle że, poza opromienieniem przez główną gwiazdę tego przedstawienia, nic mnie nie uprawnia do stąpania po scenie, na którą wepchała mnie nieprzeciętna uroda mojej kumpeli. Trzeba jednak przyznać, że w tańcu to zainteresowanie moją partnerką przynosi pewną korzyść. Nikt, przepraszam: nikt z mężczyzn nie chce zasłaniać rozkołysanej w tańcu Oli, przez co stwarza się wokół niej aura masowego zauroczenia, a materializując się w postaci wolnej przestrzeni, gratis otrzymujemy razem do dyspozycji kilka bezcennych dodatkowych decymetrów czy wręcz metrów kwadratowych tanecznego parkietu. To ma sens. Taniec z Olą potrafi mnie kompletnie rozluźnić i rozweselić. Ola rusza się z tak fantastycznym powabem, ujmującym uśmiechem, no i wielce zaskakującym zaufaniem do mnie, że nie sposób w takich okolicznościach powstrzymać mi się od cokilkusekundowego wymachu moich szczudłowatych nóg i przydługich rąk gdzie się tylko da. Niestety, czar zazwyczaj pryska wraz z wyciszeniem muzyki, kiedy Ola staje się... Bardzo smutna... i przykra, momentami aż nie do zniesienia. Zaciskam zęby i pięści, sztywnieją mi nogi. Szlag trafia całe wcześniejsze rozluźnienie w rytmie cha-cha. W takich chwilach w myślach i słowach porównuję ją do jej siostry, Ewy.
    Z Ewą być może nie chadzam na dancingi a okazja do szaleństw na parkiecie szybko się nie nadarzy - wiadomo: końcówka ciąży, lada moment poród, połóg, noworodek, potem kolki, biegunki, nieprzespane noce, płacz i ząbkowanie dziecka, płacz i zgrzytanie zębów matki - to wiele niekłamanej radości sprawia mi rozmowa z nią, a nawet zwykłe, często czysto przypadkowe spotkania na ulicy. Dobrze czuję się w towarzystwie Ewy, bo ona dobrze czuje się sama ze sobą. Zresztą nawet jakby doszło do wspólnej imprezy, Ewa zapewne wolałby tańczyć z Markiem, swoim ukochanym mężem, a moim kilkuletnim kolegą. Dodaje otuchy widok, jak cieszą się dziś sobą nawzajem, bo nie zawsze między nimi było dobrze. Myślę, że sporo zła w ich znajomości przynosiły wszelkie wątpliwości i negacje ze strony Ewy. Ewa bowiem kiedyś, tak samo jak obecnie Ola, przekreślała praktycznie każde szczęście, jakiego mogła smakować zupełnie za darmo. Miała problem z akceptacją siebie, a przeważnie z akceptacją swojej wagi. Uważała się za grubą, a w rzeczywistości cierpiała na chorobliwą niedowagę...
    Turbina niezadowolenia Oli zazwyczaj zaczyna się od tych niepozornych trybików - rzeczonych babskich pierdół, że nos za duży albo biust za mały, że na głowie włosów niewiele, tymczasem gąszcz na łydkach jak w Amazonii, a i tak noszone spodnie z nogawkami do kostek nie zasłonią coraz to nowych zmarszczek na twarzy. Za chwile, po płaczu nad monstrualnymi bruzdami na policzkach i czole (łzy je mają wygładzić czy co?), będzie mowa, a raczej szloch o starczym wieku i nikłych szansach na przyszłość, świetlaną, bo już od samego słuchania tych narzekań i roztaczania atmosfery dramatu zostajesz wtrącony do najciemniejszych zakamarków kobiecości. A bardziej niż estetyczne, ale przy tym całkowicie wydumane, mankamenty w fizjonomii Oli, przerażające wydają się jej defekty duchowe, kreślące czarne wizje jej samej i całego świata, wszechwładzy nieszczęścia w jej życiu, o którym to potrafi rozprawiać z pełnym przekonaniem godzinami. Uwierzcie mi, że w mrocznych godzinach znika wszelkie piękno z twarzy tej dziewczyny. Duże, niebieskie oczy mimo że załzawione, to nie lśnią, raczej zasłania je natenczas matowe zwątpienie. Tusz co prawda nie rozmazuje się pod przeciekiem rozpaczy z głębin refleksji o życiu, ale ja wtedy jestem bezradny niczym krem Nice Eyes firmy Vichy, który być może pomaga na nieatrakcyjną skórę, która po płaczu wokół oczu wisi, ale nie uratuje żadnej dziewczyny przed wisielczym humorem. Mogę Olę próbować pocieszać, ale pomimo lat znajomości nie mam pojęcia jak ją prawdziwie uradować. Nie potrafię zahamować lawiny rozpoczynającą się od niewinnie za dużego dużego nosa, a kończącej się na tonach rozpaczy złożonej z gruzów każdej warstwy jej życia. Przyglądając się temu mechanizmowi autodestrukcji, zamiast wspierać ją, wpadam w furię, tak jak wczoraj. Pokłóciłem się z Olą niemożebnie, zmęczyło mnie jej czarnowidztwo jak nigdy przedtem. Jak można tak narzekać i kłamać sobie samemu? Wczoraj moja wyrozumiałość została kompletnie wyczerpana.

- Cześć Olu, dokąd zmierzasz? - zapytała Ewa, sapiąc na białym pasie przejścia dla pieszych.
- Cześć siostra, jestem umówiona nieopodal z Łukaszem, lubię go, ale mam go serdecznie dosyć. Zresztą, jak wszystkich... - intonacja w przywitaniu Oli opadała nisko z drastyczną prędkością.
- Poczekaj, pomóż mi zejść na chodnik, bo zielone już wygasa. - Tak naprawdę Ewa miała na myśli wygasającą w ustach siostry nadzieję na jakiekolwiek szczęście.
    Obydwie siostry przystanęły obok kwietnego straganu. Ciszę zabił warkot silników w ruszających samochodach.
- Olu, chodź no do mnie! - powiedziała ciepło Ewa z rozpostartymi ramionami.
Siostry przytuliły się, lecz mimo otwartej postawy Ewy, Ola wyglądała trochę niezdarnie w przyjętej pozycji.
- Jeju, nie chcę uszkodzić brzucha!
- Nie uszkodzisz, kocham Cię!

- Ewka... kopie! Mały mnie kopie! - wykrzyknęła podekscytowana Ola - Co za siła!
- Cieszy się, Olu, ze spotkania ze swoją przyszłą mamą chrzestną... Bo właśnie w kumy Cię chcemy wraz z Markiem poprosić. Swojego chrześniaka chyba nie masz dosyć, prawda? Co Ty na to, mamo Olu?
- Jak nas nasza matka zostawiła w bidulu... - zaczęła cicho łkać Ola - to rodzice chrzestni też nas mieli gdzieś!!!
Ewa ze spokojem odpowiedziała:
- Tak, ale "choćby matka zapomniała o swym dziecku, Ja nie zapomnę Cię!" Nie było by nas tu, a pomiędzy nami mojego brzucha, gdyby Bóg o nas zapomniał...

    Za kwietnym straganem stałem ja, z badylem w ręce. Zwlekałem z wyskokiem zza wiadra tulipanów, aż odejdzie Ewa, bo przecież do Ewy nieustannie porównywałem moją Olę. Chciałem ją przeprosić, bo wczoraj przesadziłem w słowach. Teraz siostry tuliły się do siebie. Przyglądałem się im, ich więzi. Więzi cierpienia, a także miłości. Głupio mi się zrobiło, że kiedy przy mnie Ola wypłakiwała swoją mantrę nieakcpetacji całego życia, ja nigdy jej nie przytuliłem. Nie powiedziałem, jak bardzo cieszę się z tego, że jest, że się znamy, że cudownie tańczy, że lubię, gdy mi w tańcu ufa. Nie potrafiłem jej kochać, kiedy mówiła mi o swoim cierpieniu...

- Ewka, zgadzam się, chcę być matką!



PS Wszelka zbieżność imion, sekwencji wydarzeń, tudzież marek kremów pod oczy jest przypadkowa! Cała historia w mojej głowie się zadziała, a ze względu na rażącą obecność luckru została opublikowana w Luckrowni.



piątek, 24 czerwca 2011

Biały miś by Luc
[videoantydepresant]




W tym momencie Luc został gwiazdą...
na lodzie...




Jesteście w stanie mnie zrozumieć,
jeśli dodam, że trwa sesja?
Prawda?

niedziela, 12 czerwca 2011

Życie w jakości HD


    Przez lata choroby, tuż przed zaśnięciem, usilnie prosiłem Boga, by następnego dnia już więcej mnie nie budził. On budził mnie nieustannie, choć ja najczęściej nie znajdywałem w sobie sił do podniesienia ciała z łóżka, ani nie odczuwałem ochoty kierowania myśli ku życiu. Czy to z pozycji leżącej, siedzącej, czy każdej innej świat wyglądał dla mnie tak samo - tak samo źle. Rzeczywistość jawiła mi się jako przymusowy seans, podczas którego nieciekawe albo dramatyczne obrazy wyświetlane były na niewielkim, zaledwie kilkucalowym, szarym i zamglonym ekranie turystycznego telewizorka z poprzedniej epoki. Emitowany film w reżyserii Pana Boga wydawał mi się przerażający i uciążliwy jak niemający końca telewizyjny tasiemiec. Dziś wiem, że "Życie" zawsze jest piękne, tyle że w czasie głębokiej depresji nie było mi dane oglądać tej cudownej produkcji na odpowiednio dostrojonym odbiorniku. Tym dostrojeniem jest Boża optyka, która sprawia, że można zasypiać z najprawdziwszym pragnieniem ujrzenia kontynuacji wielkiego daru, jakim jest życie.

     Obudziłem się dziś z wielką radością i dziękczynieniem. To doświadczenie zdarza mi się może nie zawsze, ale nadzwyczaj często i za każdym razem jest nad wyraz wspaniałe, niesamowite. Przez lata rozpaczy, która głębinami sięgała już nie tylko ciężkiej depresji, bo dół wgniatał się nie jeden raz do przedsionka schizofrenii, "radosne przecieranie oczu na dzień dobry" było dla mnie nie tyle nie do osiągnięcia, co po prostu nie do wyobrażenia. Nie mieściło mi się w głowie, że mogę dziękować Bogu za życie, za cierpienie, za wszystko, co dostałem, co się wydarzyło. To smutne, podczas lat młodych i młodzieńczych, a nawet dziecięcych, moje niespisane i niesłyszane przez nikogo rozmowy z Bogiem można by streścić do lamentu: "Boże, nie chce mi się żyć". Niekontrolowane i pewnie ciut nieświadome, ale pełne goryczy frazy stały się moimi wewnętrznymi antyaktami strzelistymi. "Boże, zabij mnie!" przyrosło do mojej głowy, aż rzeczywiście zacząłem umierać.
     Nie potrafię chyba w pełni nakreślić cierpienia, jakie kryje się pod moją diagnozą "choroba schizoafektywna". Nie wiem, jak wyjaśnić rozpacz, która unieruchamiała mnie w łóżku bez wytchnienia na całe tygodnie, podczas których sił brakowało nawet do wystania nad klozetem, albo też jak opisać brak nadziei, który budził lęki i kreślił koszmary, zakrzywiał obraz rzeczywistości podsyłając do mojej głowy omamy i urojenia. Nie mam pojęcia, jak nazwać ból, który kierował na stryczek już nie tylko moje myśli. Jedno dzisiaj jest pewne, gdyż tego doświadczam: Bóg jest silniejszy niż moja choroba schizoafektywna. Wiem, że to On posyła mi swoje Słowo, wydarzenia, ludzi, przyjaciół, spowiedników, terapeutów, lekarzy, dzięki którym wskrzesza mnie do życia i również w cierpieniu pozwala dostrzec szczęście.
     Dwa lata temu przeżywałem kolejny, powtarzający się do znudzenia, gorszy okres w chorobie. Do rozwalonej psychiki dołączyły bolesne zaburzenia neurologiczne, zawirowania endokrynologiczne, a kilku specjalistów poleciło wykonać badanie mające na celu wykluczenia zmian strukturalnych mózgu, ewentualnego guza. Na rezonans - jak wszyscy pod opieką naszego NFZ-u wiemy - czeka się długo, a czas wtedy nie zdawał się być moim sprzymierzeńcem. Dzięki Bożej łasce udało się rozpalić płomyk nadziei, który ciągle gdzieś tlił się w ciemnościach mojej duszy, któremu dotychczas ani leki, ani szpital, ani modlitwy, ani dziewczyna, ani rodzina i przyjaciele, ani egzorcyści i pielgrzymki... po prostu nic nie pozwalało zapłonąć mu na tyle długo, by wystarczająco rozświetlić moje życie. W pewnym momencie coś mnie natchnęło - spostrzegłem, że nieustanne spamowanie Bogu w myślach prośbą o rychłą śmierć wcale nie przynosi ulgi w cierpieniu, przeciwnie - wykańcza mnie śmiertelnie. Kiedy piekło zapraszało mnie codziennie do wkroczenia do swoich czeluści, zacząłem gryźć się w "myślowy język". W swoim antyakcie strzelistym zmieniłem tylko orzeczenie, by nie naruszać tej utartej od dziecka konstrukcji. I tak z zawołania "Boże, zabij mnie!" starałem krzyczeć "Boże, OCHROŃ mnie!" Zwane w psychiatrii myśli "S" pojawiały się non-stop, a ja prosiłem w tym czasie, niejednokrotnie w nocy, o wspólną modlitwę wszystkich moich znajomych. Nieszpory wieczorem u mnie, różaniec u kolegi w nocy, taksówki krążyły pomiędzy domem moim i domowymi kościołami moich przyjaciół. Jednego dnia (po tym jak z płaczem pełniłem opiekę nad moim chrześniakiem, Jeremim), wykończony atakami myśli samobójczych przypomniałem sobie, że kiedyś lubiłem biegać. Wypłaciłem ostatnie pieniądze i kupiłem pierwsze lepsze adidasy. Trafiłem na zimową przecenę letniego obuwia, to było w lutym. Mimo śniegu i mrozu, wybiegłem na dwór. Ślizgając się po chodniku, zastanawiałem się, kiedy ostatnio miałem na sobie sportowe buty. 3 lata... 4 lata temu? Do parku nie dobiegłem, ale z płaczem przeszedłem w nim jedno kółko. Do codziennej modlitwy z ludźmi dołączyły marszobiegi, co drugi dzień, nie było przeproś, wolałem zmęczyć ciało niż ciągle katować zmartwieniami głowę.
     Modlitwa, o którą prosiłem innych jak biedak, wysiłek i mroźny wiatr na załzawionym policzku, także zmiana leków, walka ze Złym i jego narracją... Boże, ochroń mnie! Boże, ochroń mnie! W końcu Bóg zaczął ochraniać wewnętrzny płomyczek nadziei, rozpalać Swoją miłością. I w tym miejscu też nie potrafię opisać przytulenia ze strony Boga, o które czasami prosiłem, którego jednak nigdy nie odczuwałem. Przyszedł termin badania. Wybrałem się na nie z pokojem w sercu, bo wiedziałem, że Bóg mnie kocha i nie chcę dla mnie źle. Nie chciał, brak zmian strukturalnych, podejrzane obszary w normie.
     Po dwóch miesiącach wysiłkowe marszobiegi zamieniły się w radosne 11-kilometrowe maratony. Jeremi, mój chrześniak, okazał się świetnym kompanem do wspólnego śpiewu i zabaw. Spostrzegłem, że o wiele ciekawsze niż nierówne płyty w chodniku są pobliskie kamienice i wystawy, drzewa i kwitnące w maju kwiaty. Nagle, jak spod ziemi, wyszły na jej powierzchnię piękne dziewczyny. Poczułem się tak, jakby przez ten okres zmagania Ktoś, niczym ekipa z "Kto Was tak urządził?", wyremontował moją zagrzybiała ciemną norę, ledwo oświetloną przedepokowym teleodbiornikiem na luksusowy salon z wielkim ekranem o najlepszych parametrach, wzbogaconym o wykrywacz uśmiechu. Odzyskałem na powrót ostrość widzenia. Lepiej widoczne było wszystko. Wszystko, czyli również szczęście, moje i cudze.
     Życie nabiera jakości HD, kiedy patrząc wprost przed siebie, zdaję sobie sprawę, że Bóg oświetla cały świat z góry, opromnienia to, co za mną, również to, co przede mną. Dzięki Bożej optyce mogę inaczej patrzeć na siebie i innych. Życie w jakości HD nie polega na tym, że jest tylko barwne i piękne (moje bolesne zaburzenia neurologiczne nie minęły, mam wiele zmartwień). Sęk w tym, że jest wyraźne i odpowiednio oświetlone przez Boga, przez jego Słowo. Samo przejście na tryb HD odbywa się u mnie każdego dnia, każdego dnia na nowo. Nie chcę już zasypiać prosząc Boga o śmierć. Wolę budzić się i oglądać życie w odpowiednim, Bożym świetle. Tylko taki ogląd na życie jest prawdziwy i, co najistotniejsze, radosny!



niedziela, 15 maja 2011

Czcij ojca swego,
a nawet pijącego

     Czy będzie to głuche "beep" w słuchawce telefonu, milczący śmiertelnie domofon, czy też drzwi wejściowe, które jak na złość ani drgną przez kolejne godziny, dni, tygodnie... Także słowa o sile rażenia grochu, co obija się o ścianę butelki. Wszystko to będzie mi się kojarzyć z ojcem. A może raczej z jego brakiem w moim życiu. Jednak najbardziej jest mi go brak, kiedy nie znajduję w swoim sercu miejsca dla niego - mojego słabego taty.


*tekst Luca, obrazek z sieci

     Ojciec-alkoholik - to zestawienie, brzmiące jak nieudany dowcip Pana Boga, było dla mnie powodem wstydu przez kilkanaście lat mojego życia. Ojciec pił od zawsze. A moje zawsze zaczyna się od moich urodzin albo raczej od pierwszych wspomnień z dzieciństwa. Nie mam zamiaru w tym miejscu powracać do chwil bolesnych, przyśpieszających wtedy bicie małego strwożonego serca, targanego pomiędzy tęsknotą, miłością a nienawiścią i przerażającą chęcią zemsty. Powracanie do tych wspomnień niestety potrafi ścisnąć serce w piersi dorosłego już mężczyzny. Tyle że dojrzałość to pogodzenie się z przeszłością, to także akceptacja wszystkiego, co może przynieść jutro. Zauważyłem u siebie pewną prawidłowość: kiedy nie godzę się na sumę historii dokonanych w moim życiu, od razu paraliżuje mnie myśl o jutrze. W ten sposób tracę teraźniejszość. Dlatego bardzo chciałbym dorosnąć do teraźniejszości.

     Moja obecna relacja z ojcem jest nadal trudna, ale mimo wszystko cudowna, bo lepsza. Był bowiem czas, że nie wierzyłem w żadną poprawę w moim postrzeganiu człowieka, który - czy tego chcę, czy nie - przekazał mi życie, ale w tym życiu niemal nieustannie mnie krzywdził. Nie ma co ukrywać, że czułem się przez ojca o wiele bardziej skrzywdzony niż obdarowany. Jak w takim wypadku "czcić ojca swego"? Przez długi czas życie było dla mnie równoważne z cierpieniem lub ciągłym wynagradzaniem cierpienia innym: mamie, braciom, rodzinie. Skoro wokoło tak wszyscy cierpią z powodu ojca, niech już dodatkowo nie cierpią przeze mnie - tak myślałem i do czasów liceum stosowałem się do tej myśli. Dokładałem wszelkich starań, by w domu być dobrym synem dla matki i dobrym bratem dla rodzeństwa, podobnie w szkole - wzorowym uczniem i lojalnym kolegą. Uśmiech praktycznie nie schodził z mojej twarzy, nie mam chyba żadnego smutnego zdjęcia z tamtych lat. Ze skrywanym smutkiem i rozpaczą musiałem radzić sobie sam. Dopiero kiedy miałem 15 lat udało mi się po raz pierwszy wykrztusić komuś: "Mój ojciec jest alkoholikiem". Skurcz mięśni twarzy, paraliż, cisza, płacz. To było jedno z takich wypowiedzeń, jak "Umarł", "Zginął", "Żegnaj", "Jestem chory", "Kocham Cię", "Dziękuję, że jesteś", "Jestem w ciąży", "Nigdy Cię nie kochałam", "Przebaczam Ci", po których końcowa kropka jest tak silna, że potrafi zamknąć możliwość dalszej artykulacji zarówno u nadawcy, jak i odbiorcy tego komunikatu. Pauza po wygłosie mojej frazy na szczęście nie trwała wiecznie, jak sami widzicie. Kiedy odważyłem się odkryć swoje rany nie tylko przed Bogiem, ale też przed innymi, wtedy Bóg zaczął je opatrywać. Nie zawsze robi to delikatnie, bo gruntowne oczyszczanie ran zazwyczaj jest bolesne.
      Rana musi oddychać - to jedna z zasad pomyślnego gojenia. Poczułem ten oddech, kiedy stanąłem przed innymi jako człowiek zraniony. Wkrótce, dzięki Bogu, te same rany pokazałem mojemu ojcu. Tyle, by móc się obnażyć przed nim z miłością, musiałem wpierw zobaczyć, że tej miłości w sobie nie mam. Święty Jan od Krzyża w "Nocy ciemnej" obrazowo wyjaśnia pewną właściwość Bożej Miłości, która wypala duszę człowieka. Trawiona ogniem Miłości dusza z początku wcale nie pięknieje, tylko pokrywana jest wszystkim nikczemnym, co dotychczas było ukryte gdzieś głęboko. I tak zanim dusza da ciepło wokoło, musi zwęglić się niczym drewno rzucone w płomienie. Mądrość świętego mistyka - leczenia której bez wahania podjąłby się dziś prawie każdy psychiatra - paradoksalnie sprawdzała się w moim życiu duchowym. Kiedy bowiem zacząłem prosić Boga o miłość do taty, wtedy Bóg jeszcze dosadniej przekonywał mnie o wielkich pokładach nienawiści. Wieloletnie karmienie się poczuciem krzywdy i chęcią zemsty wydało gorzkie owoce. Wykreśliłem ojca ze swojego serca, zabiłem go tym, że nie potrafiłem go kochać mimo zranień - takie refleksje były chyba pierwszymi oznakami działania Miłości, o której najczęściej mówi się tak pięknie i lukruje do przesady. Świadomość tego, że ja też jestem katem - przecież nie jeden raz życzyłem ojcu śmierci - wzbudziła we mnie wołanie do Boga o pomoc, o zwycięstwo nad wrogością, nad moim grzechem... Pierwszy raz zapragnąłem, by Bóg zmienił serce nie mojego ojca, ale przede wszystkim moje. Bóg odpowiedział, tak jak obiecał "Dam Wam serce nowe", i wraz z moją osobistą modlitwą, duchowym wsparciem moich znajomych, przewidział wspaniały ratunek.
      Jedna rozmowa, jeden wspólny obiad z tatą, kiedy do stołu siadłem tylko z nim, niby na przeciwko, ale bez poczucia, że jestem kimś lepszym... Byliśmy w tej chwili na równi - ja, tak samo jak on, nie potrafiłem kochać. Fakt, nie skrzywdziłem ani swojej żony, ani dzieci, bo ich po prostu nie miałem, ale krzywdziłem mojego ojca, którego dał mi Bóg. Opowiedziałem tacie o tym, jak się czułem, jak się czuję teraz. Poprosiłem o przebaczenie za to, że uśmierciłem go wielokrotnie w moim sercu. To również była fraza spośród tych z silną kropką... Łzy popłynęły z obydwu stron. Ojciec mi wybaczył i sam prosił o przebaczenie. Było to coś nowego dla nas obydwu. Tata wiele mi opowiedział o sobie, swoim dzieciństwie, braku ojca. Podczas tego spotkania zrozumiałem, że moje zawsze w postrzeganiu nałogu ojca jest tylko wycinkiem jego całego życia, które wpływa na nasze wspólne teraz. W ten cudowny sposób Bóg zaprosił mnie do kroczenia drogą codziennego przebaczania człowiekowi słabemu, do miłości płynącej z nieba.

      Ktoś z zewnątrz mógłby powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Tata dalej pije. Ostatnio wpadł w ciąg. Kilkudniowe poszukiwania telefoniczne wśród znajomych od kieliszka, którzy albo nie podnosili słuchawki, albo mamrotali coś bez sensu, czy nawet rzucali "kurwami", nie rozumiejąc kto i w jakiej sprawie do nich dzwoni. Moje rowerowe patrole po "możliwych metach". Te same strachy, co z dzieciństwa... i podobne sekwencje. Może resztę przemilczę. Na domiar złego, w czasie ciągu tata pojawił się w pracy. Wynik pracowniczej kontroli (3 promile) nie tylko przekreślił szanse na dalsze bicie czasowego rekordu zatrudnienia w jednym miejscu, przy naszym dwuletnim dopingu, ale w ogóle splamił myślenie o przyszłości... Kolejne leczenie, awantury? Nadal zdarzają się sytuacje, że, jak niegdyś mały chłopiec, mam ochotę na złość ojcu posolić herbatę albo, jak przystało na dorosłego faceta, porządnie mu przysolić. Szczególnie w chwilach, gdy widzę moją mamę, której tata nie broni i nie pociesza. Można zatem pomyśleć: Boga nie ma, a jak jest to nie działa i nie kocha. Mylne wrażenie. (uwaga: kolejne akapity luckrowane)

      Nie wiem, na ile zostało przemienione serce mojego taty, tylko jeden Bóg to wie. Natomiast widzę wielkie działania Boga w przemianie mojego serca. Nie objawia się ono tym, że jestem dziś wspaniałym synem, z sercem na dłoni, że nie odczuwam złości, wybuchy nienawiści to już nie moja choroba, a moje życie upływa na służeniu ojcu bez reszty. Nie będę nikogo oszukiwał - łatwo mnie wzburzyć, wytrącić, przybić... Jednak dziś, przy jednoczesnym odczuciu własnej małości, jestem bardziej odważny w prośbie o Bożą Łaskę. Może przytoczę zdarzenie sprzed kilku tygodni, kiedy jeszcze mieszkałem z rodzicami. Jednego powszedniego dnia, około godziny piątej rano obudziły mnie odgłosy kłótni rodziców. Nie mogłem dłużej spokojnie leżeć, kiedy usłyszałem szloch mojej mamy. Wstałem zaspany w samych majtkach, żeby ją po prostu przytulić - podniosły mnie z łóżka dobre intencje. Przytuliłem mamę, ojciec zaśmiał się głupkowato w moją stronę, może ciut szyderczo. Nie mogłem znieść dobrze znanego, prześmiewczego wyrazu jego twarzy. Zamachnąłem się, ręce mnie świerzbiły niemożebnie. Szlag trafił moje dobre intencje. W tym momencie zacząłem się modlić, do Jezusa, najprościej, najszczerzej. "Jezu, umarłeś za mnie i za mojego ojca. Kochasz mnie i jego tak samo. Ja w tej chwili nie kocham taty, według mnie należy mu się tylko wpier***. Ale Ty powtarzasz, że go kochasz. Daj mi więc teraz choć trochę Swojej miłości do niego, bo ja jej po prostu nie mam. Obiecałeś mi to!"
      "Czcij ojca swego, a nawet pijącego" - nie jest moralizmem, tylko moim doświadczeniem. Z Bogiem miłość ojca-alkoholika jest nie tylko możliwa, ale daje pokój i radość. Pomaga się pogodzić z życiem, pomaga dorosnąć. Proszę Boga o miłość do taty każdego dnia, tylko to mnie ratuje przed ślepym trwaniem w nienawiści, zarzucaniem Boga pretensjami, przekreślaniem dobra, które było, jest i które Bóg dla mnie jeszcze przewidział. Jestem świadomy, że kiedy wyrzucam ojca ze swojego serca, sam też cierpię, jak cierpi każde dziecko, które nie kocha swoich rodziców. Bóg pozostaje wierny w swoich obietnicach, nigdy nie oszukuje. Wezwania "Kochajcie waszych nieprzyjaciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą" oraz "Czcij ojca swego i matkę swoją" są dziś dla mnie bardziej argumentem w rozmowie z Bogiem, gdy chcę Mu (a tak naprawdę sobie) przypomnieć, co mi obiecał, niż obowiązkiem, który został narzucony na moje słabe, ludzkie barki.

      Dziś w relacji z ojcem, właśnie w takiej trudnej, odnajduję luckier. A dzieląc się tym przydługim wpisem, mam nadzieję poluckrować nim trochę.



czwartek, 28 kwietnia 2011

Facet musi być świnia

      "O żesz Ty, szmato" - tak zabrzmiały moje pierwsze słowa zamiast hymnu pochwalnego na cześć naszego, mojego i tak samo jej Stworzyciela, kiedy budziłem się dziś rano. Miałem być zadowolony z podjętej przed chwilą, jeszcze po omacku, decyzji o powstaniu z materaca wraz z tonem budzika i oddaniu Bogu chwały za podniesienie mojej leżącej powieki. Niestety, nie wyszło. Wraz z rozmazanym widokiem, który wtargnął pomiędzy moje rzęsy, na moich dotychczas zamkniętych przez długą noc wargach pojawiły się same ostre przekleństwa. To one wyostrzyły moje rozmarzone, oderwane od rzeczywistości, już kilkudniowe... tygodniowe wizje o naszym wspaniałym życiu i przede wszystkim wspólnym mieszkaniu, które już na wstępie były dla mnie, mimo wielkiej euforii, bardzo trudne do zaakceptowania.

      Żeby nie skłamać, poznaliśmy się w podobnych okolicznościach. Wtedy też się budziłem, jak ujrzałem ją po raz pierwszy - niewielką i zwinną, krzątającą się jak gdyby nigdy nic po moim pokoju. Tego dnia przywitałem ją z uśmiechem, było wspaniale, zaprosiłem ją pod swój dach, choć zapewne moi znajomi odradzaliby mi tę niepojętą koegzystencję. Wydawało mi się wtedy, że tak będzie lepiej, nie będę sam, będzie weselej. Od tego dnia budziliśmy się razem, jednak dzisiaj, teraz, tego poranku wykrzyczałem pięćset razy: "Basta, szmato!"
      Dziś znowu udawała, że nic się nie stało... Swoją drogą wydaje mi się, że to ogólnie specyfika tego gatunku, by zmieniać wiele, dokonywać globalnych rewolucji, ale tak naprawdę ciągle pozostawać w ukryciu i nie zwracać na siebie uwagi, jakby w podziemiach ludzkiej świadomości. Gdy ją ujrzałem, siedziała przyssana do brzegu mojej ulubionej szklanki, z której zazwyczaj piłem colę. Korzystała co prawda z resztek wczorajszej cieczy, która do tej chwili oprócz słodkiego smaku zapewne nie zachowała innych walorów smakowych i orzeźwiających. Jednak myśl o tym, że pije z mojej szklanki, którą za chwilę mógłbym przyłożyć do moich ust, wzbudziła we mnie fale obrzydzenia i potok przekleństw. Od razu do rozespanej głowy przyszły mrożące krew w żyłach scenariusze kreślące, co jeszcze takiego mogła wyrabiać u mnie ta pieprzona robotnica, która przecież zawsze była na pełnych obrotach, zanim dla mnie noc dopiero dobiegała końca. Pozwalałem jej naprawdę na wiele, mnóstwo czasu mieszkania za darmo, przyznaję - czasu pełnego słodyczy... Ona w zamian miała jedynie być ze mną, pojawić się od czasu do czasu, wysłuchać tego, co mam jej do powiedzenia, bo nikomu innemu bym się nie ośmielił. Widziała mnie w rożnych sytuacjach, znała moje największe sekrety. Byłem przekonany, że łączy nas wiele, jednak niby przez taki drobiazg, ale nasza symbioza została definitywnie, bezpowrotnie skończona. "Już nigdy więcej, przenigdy nie zaufam komuś twojego pokroju". Wykrzyczałem do niej i do mojej ulubionej zielonej szklanki, z którą jakoś ta istota nie mogła się rozstać, jakby zastygając w jej oparach.
      Moje obelgi pod jej adresem dochodziły do niej dobitnie i tak szybko, jak niegdysiejsze zaproszenie czy powtarzany w kółko bezgraniczny zachwyt nad jej obecnością w moim domu. Czułem się źle, kiedy wrzeszczałem na nią, taką małą, milczącą, kiedy tak nią szarpałem po całym mieszkaniu. Jakimś sposobem znaleźliśmy się w kuchni... Podejrzewam, że "najgorsze szmaty i ścierwy" były słyszalne w tym momencie nie tylko u sąsiadów za ścianą, ale na całym podwórku, na którym pogrążone w żałobie dzieci właśnie dopinały ostatnich uroczystości pochówkowych tragicznie zmarłego wróbelka, rozszarpanego wczoraj przez śmietnikowego dachowca. "Słodki obrazek" w mojej kuchni niedokończonego, wielkanocnego mazurka, przy którym siedziało stado jej znajomych i bawiło się w najlepsze, przelał czarę goryczy i zatopił wszelkie wyrzuty sumienia.

     Naprężyłem mego kciuka i milcząc, obcesowo, przy wszystkich jej znajomych, których nie zdołałbym policzyć, wbiłem go w jej czoło. Wraz z czołem rozgniotłem jej głowę, tułów, odwłok, trzy pary nóg i skrzydełka, które wyrosły ostatnio na wiosnę. Już mnie nie roztkliwiały jej czarujące czułki... "Wynocha, nie obchodzi mnie, że jestem świnią" - wywrzeszczałem do mrowiska w mojej kuchni. Rozległa się cisza, a za chwilę dziecięce kwilenie z podwórka. Pomyślałem, że każdy facet musi kiedyś dokonać dezynsekcji w swoim życiu. Ja właśnie jestem w trakcie.



Post scriptum zainspirowane przez Notto... ;)

niedziela, 24 kwietnia 2011

Jajko nie zając,
czyli Lucowa Wielkanocna Pisanka...
Oj, Pisanina!

      Po ulicach turlają się pstrokato zdobione pisanki, w komórkach skaczą esemesowe zające, natomiast słodkie kurczęta drepcą po telewizyjnych ekranach. Dziś w naszych domach poświęcone obżarstwo, na szczęście jutro zapewne obleje nas zimny prysznic, co byśmy mogli ochłonąć po tych dziwnych świętach i w kolejny, już niewielki wtorek, spokojnie wrócić do dnia codziennego... Szkoda, bo Zmartwychwstanie Pańskie to szczęście największe z możliwych i potrafi przebić się przez większe bariery niż wapniowa ścianka kolorowej skorupki. Sama Luckrownia wykluła się i (tu może zaskoczenie) wciąż wykluwa się z poważnych spętań towarzyszących w życiu Luca. 


      Wiadomo, że życie musi być szczęśliwe - inaczej być nie może. A jeśli już jest nieszczęśliwe, ze względu na współmałżonka, rodzinę, biedę, chorobę, kalectwo, tragedię, system... to rzeczywistość trzeba zmienić, jak najprędzej zaradzić uwierającemu nieszczęściu. Dlatego politycy, prawnicy, lekarze, urzędnicy, naukowcy, psychoterapeuci i wolontariusze nie narzekają na brak zajęcia. Szansą na szczęśliwość staje się wyrok sądu, wynik wyborów, nowinka technologiczna, przełomowe odkrycie medyczne albo trafiony układ cyfr w totku. Szczęście czeka na nas na Hawajach, w białej sukience, usłyszeć je można na porodówce, zamknąć w skrzynce iPada, zobaczyć pod mikroskopem pomiędzy liposomami nawilżającego kremu, a nawet zasmakować w aksamitnej margarynie. Wnioskować można, że szczęście równa się przyjemność, a szczęśliwość to iloraz tychże przyjemności.

     Od tej zbiorowej ucieczki przed nieszczęściem odstaje lud podążający za Chrystusem, który niesie swój krzyż. Przyjemniej przecież popatrzeć na malutkie dzieciątko w towarzystwie rodziców, okolicznej ludności i aniołów, także na długowłosego mężczyznę z przedziałkiem otoczonego dziećmi. Tak miło słucha się Jego porywających opowiadań ze złotymi myślami gromadzących tłumy, które nie dość, że w tamtym czasie zaspokajały słuchaniem duchowe, intelektualne i pokarmowe potrzeby, to nie mogły również narzekać na brak wrażeń z powodu licznych i spektakularnych uzdrowień. I co skandaliczne, podczas drogi krzyżowej ten sam Chrystus, tym razem nieuczesany, opluty, wyśmiany, pobity, wymazany błotem i krwią, oszpecony, przygnieciony, przybity, umierający, nadal ośmiela się mówić o szczęściu i miłości - ohyda! Wynaturzeniem staję się wtedy kult chrześcijan, jakim otaczają narzędzie zbrodni, na którym zginął "ich" Bóg. Krzyż na szyi, zdobiony złotem i klejnotami w gmachu katedry, na ulicy, w szkole, nad łóżkiem dziecka? Jednak bez krzyża Zmartwychwstanie jest nie tyle niedorzeczne, co po prostu niemożliwe.

      Choć nie wiem jak bardzo byśmy protestowali, to i tak Ewangelia nigdy nie zostanie nazwana Przyjemną Nowiną, a będzie przekazywana jako Dobra Nowina o tym, że Jezus Chrystus żył, a podczas życia został umęczony, umarł i zmartwychwstał, i to nie z powodu naszych zasług. Dobra Nowina, bo tylko podążanie za tym Dobrem, o którym Jezus mówił i je wykonał, daje szczęście. Ewangelia bowiem ukazuje Dobro w całej okazałości, nie umniejsza bezgranicznego szczęścia do przyjemności. Szczęście w nauce Jezusa nie jawi się jako cel życia człowieka, lecz raczej jako nieunikniony efekt uboczny życia z Bogiem. Dlatego nie dajcie się zwieść luckrowanej stronie mego blogu. Wszystko niby pięknie - w nagłówku na czytelnika komicznie spogląda kucharzyk z czarodziejską ubijaczką, a pod spodem wystukuje mniej lub bardziej zgrabne literki. W rzeczywistości Luc obarczony jest krzyżem, grzechem, targany powracającymi zwątpieniami, jak chyba każdy. Postaram się w najbliższym czasie na łamach Luckrowni wyjść z tej dwuwymiarowej iluzji obrazu i tekstu, która być może wam się udzieliła podczas dotychczasowych wizyt tutaj. Może uda mi się choć na chwilę włożyć Wam okulary 3D, by w waszych oczach nabrać rumieńców innych niż te po wykorzystaniu programu graficznego. Jestem człowiekiem z krwi i kości, ja również cierpię na powszechne przypadłości, dlatego przypływy żółci, niekontrolowane zalewy flegmą, wzmożone sekrecje hormonów nie są mi obce.

      Luckrownia, wbrew wszelkim pozorom i spiskowym teoriom o moim przeluckorownym świecie, jest odbiciem mojego krzyża, tyle że chyba bardziej jego jasnej... chwalebnej strony. Nie chciałbym by mój blog dołączył do wężyka turlających się pisanek, stada podskakujących zajęcy i uśmiechniętych kurczaczków szczepionych na ptasią grypę. Lecz jajko nie zając i nie zabraknie tu moich pisanek. ;) Z drugiej strony, prezentacja jasnej strony krzyża może okazać się odtrutką na ciemną, negatywną narrację, która nazbyt często wkradała się kiedyś do mojej głowy i ust, która ciągle pragnie przejąć główną rolę w rozwijaniu fabuły mojego życia, a także interpretacji całego dzieła stworzenia. Być może Luckrownia stanie się miejscem odpoczynku dla kogoś, kto mając do wyboru jakkolwiek pojętą ucieczkę przed cierpieniem oraz przyjęcie niezrozumiałego cierpiętnictwa, podejrzy jak z Chrystusem Zmartwychwstałym może cierpi się nadal, ale cierpi się lepiej.

Z tego miejsca życzę Wam tego, co dziś oferuje bezgranicznie Zmartwychwstały...


           Życia!

Pascha 2011