sobota, 21 lipca 2012

Módl się, pracuj i... nie bądz smutny*

Obiekt poszukiwań całej ludzkości od zarania dziejów. Na przestrzeni tysięcy lat formułowana na miliony wariantów, czasem całkowicie przeciwstawnych do całej reszty. Zależna od autora, jego szkoły filozoficznej czy wyznania, doświadczeń życiowych bądź mistycznych. Serwowana w wielu odmianach również współczesnym przez środki masowego przekazu, a także pojedynczych ludzi stojących przy ambonie, pulpicie, mikrofonie... po prostu mających głos. By być zdefiniowana potrzebuje jednym razem wielkiej debaty, wyników badań amerykańskich naukowców, czasem zaledwie dziesięciu minut czasu antenowego w programie telewizji śniadaniowej. Częściej jednak do jej określenia w zupełności wystarczy mała parafilozficzna kawa z sąsiadką bądź pół litra wódki wypite z kumplem, czyli tak zwane nic. Potrafi być zmienna, a nawet poza granicami naszej świadomości.
Czegoż takiego każdy z nas potrzebuje?
Recepty na życie - niezawodnej, z którą zgodzić można się bez żadnego ale.

Co prawda bez zwoływania debaty (choć zawsze możemy podyskutować w komentarzach pod postem), ignorując doniesienia zza wielkiej wody, przy wyłączonym tv-pudle, całkowicie na trzeźwo (niech wam będzie - przyznaję się do kubła kawy w ręku), chciałbym dziś podzielić się z wami "swoją" receptą na życie, według której próbuję działać przez ostatnie dni.

Ora et labora - któż nie zna dewizy św. Benedykta z Nursji. Żadna praca nie hańbi, praca wyzwala, bez pracy nie ma kołaczy - przejadły nam się te wszystkie hasła wzywające do roboty, o modlitwie nie wspomnę, kiedy można beztrosko korzystać z życia. Położyć się i oddać błogiemu nicnierobieniu... Lub popłynąć w niekończącej się zabawie. A nie, jak w zakonie - tylko harówa i asceza... Papież Jan Paweł II zmodyfikował w pewnym przemówieniu z roku 1980 tę niepopularną dziś regułę św. Benedykta - powiedział: "Módl się, pracuj i... nie bądź smutny".
Z moją aktywnością bywa różnie, jednak od kiedy moje życie nabrało jakości HD, zauważyłem u siebie strach przed leżeniem w łóżku. Prawdziwe przerażenie budzi we mnie myśl o zbijaniu bąków. Zbyt dotkliwie znany jest mi stan o nazwie: Nie robię w życiu nic a nic, a jestem najbardziej zmęczony spośród wszystkich zjadaczy chleba. Dziś wiem, że zmęczenie po pracy, wysiłku jest dobre. Właśnie dzięki takiemu zdrowemu zmęczeniu, mogę odkryć nie tylko potrzebę, ale również koszt swojego odpoczynku, a przede wszystkim docenić i uszanować trud innych. Moim pragnieniem, przedstawianym Bogu, jest niemal nieustanna gotowość do działania. Jednak Bóg, jak na złość, nader często mnie łamie... Mam swoje niedomagania i często, niestety, rozkładam się na łopatki, co doprowadza mnie do szewskiej pasji.
Po przyjeździe z Niemiec (patrz poprzedni wpis), gdzie w pobliżu nie było żadnego kościoła, a ten, do którego mogłem dojechać rowerem, na marginesie ulokowany w przerażająco bliskim sąsiedztwie trzech domów publicznych, nie przewidywał w swoim grafiku żadnej Mszy św. w trakcie mojego pobytu, odczuwałem wielki potrzebę modlitwy. I tak tydzień po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej, przekroczyłem kolejne, by wziąć udział w nietypowym wydarzeniu, w Budapeszcie.
Odbywało się tam spotkanie przedstawicieli węgierskiego Kościoła z inicjatorami Drogi Neokatechumenalnej, czyli rzymskokatolickiej rzeczywistości posoborowej, do której należę. Przyjachało tam wielu duchownych, a także wspólnoty Drogi z wielu krajów Europy. Nie rozwodząc się nad powołaniowym charakterem spotkania, chcę wspomnieć jedynie o momencie, który poruszył mnie szczególnie... Pod koniec, do wszystkich młodych, została skierowana zachęta do codziennego odmawiania różańca w intencji ewangelizacji Węgier. Z wielkim głodem modlitwy, a także pewną niepowtarzalną sympatią do tego rodzaju modlitwy, przyjąłem to zaproszenie. Zresztą, jakoś tak śmielej było się rwać, skoro dwa pierwsze różańce trafiły do dwóch, wiernych czytelniczek mego blogu, Ani i Agnieszki... Zresztą zobaczcie sami (mnie też trochę widać)...



Podczas modlitwy różańcowej, do której, jak się okazało, brakuje mi wiele gorliwości, proszę w głównej intencji, ale przy okazji dopraszam się Bożej pomocy w odkryciu powołania. Z jednej strony - żony szukać, a może pakować się do seminarium czy zakonu? Z drugiej - co tu zrobić z tym życiem, które tak często mi się nie podoba (bo boli, bo ciężko). Jakoś tak ten czas na modlitwie ukazał mi, że powołanie nie może być pańszczyzną. Różaniec dał mi odwagę do podjęcia tych aktywności, które mnie pociągają i są moim, mniej lub bardziej skrytymi, marzeniami, ale nierealizowanymi przez paraliżujący strach.
Pierwszą z nich jest gra na instrumentach: fleciku sopranino i klarnecie (ten drugi odstawiony na bok przez zdrowotne zawirowania). Nie bez kozery przecie zwą mnie Bratem Fujarą. :) Drugą z nich jest pisanie (dzisiejszy post, z ubolewaniem zaliczyć należy do kategorii "napisane w pośpiechu"). Marzy mi się praca w jakiejś pracowni tekstu lub własnych tekstów tworzenie. I tak, po powrocie z Budapesztu odbyłem część, obowiązkowych w programie moich studiów, praktyk edytorsko-redakcyjnych w wydawnictwie. Zawsze się ich obawiałem, ale z Bożą pomocą pierwszą, kilkudziesięciogodzinną część mam już za sobą. Ponadto, za wskazaniem palca Bożego, wróciłem do grania. Niby jest to granie na ulicy, ale jak się okazuje ulicą również chadzają koncertobiorcy. Pierwszy minirecital mamy już za sobą. Jutro (znaczy dziś) ruszamy autostopem nad morze, by podbić gdańską ulicę. (Liczę, że uda się przygotować krótki reportaż z tej muzycznej eskapady.)

Co więcej, ten prawie codzienny różaniec leczy wiele moich kompleksów jeśli chodzi o mój status "siwiejącego kawalera, który przez siedem lat nie może skończyć 3-letnich studiów". W chwilach trudnych modlitwa daje pewność, że te wszystkie dolegliwości, słabości i niedomagania... życiowe obsuwy, mają mnie nauczyć pokory. Bóg jest nad tym wszystkim i jest nade mną, tylko On prowadzi. Modlitwa staje się tarczą, gdy naciera rozpacz, oraz niezwyciężoną bronią, kiedy atakują przeciwności. Podobnym orężem jest praca. Zwycięstwem w walce zaś radość.
Natomiast modlitwę o rozeznanie powołania dziś streszczam do prośby: "Żebym ukochał". Jestem powołany do miłości, z Bogiem muszę tylko tę miłość zdobyć i ją odpowiednio ukierunkować. Na chwilę obecną nie widzę kierunku - niekochliwy ze mnie typ, a i sutanna też mi nie w głowie. Większym nieszczęściem jest, kiedy nie wierzę w to, że w ogóle kiedyś będzie mi dane kochać i z miłości oddać swoje życie Bogu i Kościołowi bądź żonie i dzieciom.

Na koniec pozostaje mi tylko przyznać rację i św. Benedyktowi, i bł. Janowi Pawłowi II. Te pokrewne do siebie recepty na życie naprawdę działają.

Szczerze polecam.





poniedziałek, 9 lipca 2012

Znowu odbudowane

Opuściłem moje miasto. Miasto urodzenia. W nim każda droga obudowana jest wąsko przylegającymi do siebie kamienicami wspomnień. Jedne, zapomniane, popadają w ruinę, inne - przeżywają niekończącą się renowację. Na tych ulicach każdy mówi w zrozumiałym dla mnie akcencie i swojską mi melodią śpiewa. Znam tu wszystkie dziury, żaden wąwóz mi nie obcy. Opuściłem moje miasto, minąłem ze strachem rogatki. Nie odwracałem się, by nie roztkliwiał mnie zbytnio widok miejskiej panoramy. Minęło tak trochę czasu, na odległych ziemiach, zaraz wam opiszę. Wróciłem do miasta, do siebie, na stare śmieci, jak powiadają... ale ze świeżym spojrzeniem, niesiony przypływem sił. Zainwestowałem rozważnie w niezwykłe gmachy, w samym centrum mojego miasta. Natchnienie podsunęło odkrywcze i rewelacyjne połączenia komunikacyjne. Podczas robót drogowych, przy jednej z uliczek odnalazłem zapuszczony lokal, wspaniałe miejsce, choć teraz w cieniu przeżywające śmiertelny zastój. Zaryzykowałem - Przywrócę blask Luckrowni, zacznę pisać... z powrotem!

A nie pisałem długo, z wielu przyczyn nie tknąłem klawiatury. Najpierw nie działo się nic - ból, wyczerpanie, rezygnacja. Potem wciągnął mnie do cna wir wydarzeń, powstały na skutek pomyślnego zwrotu akcji. Wielu z was o mnie pytało, za co serdecznie dziękuję. Zacznę od początku, zanim opiszę wyjazd z miasta.

Nie doczekałem się badania, które zostało wyznaczone na "za kilka miesięcy". Byłem totalnie zrezygnowany. Lekarz neurolog zaproponował mi leczenie bardziej objawowe, choć i leczące: jeden zabieg przynoszący kilka miesięcy ulgi, ale też niosący ze sobą większe ryzyko działań niepożądanych i... bardzo kosztowny. Zaufałem mu, że w jednej ampułce jadu kiełbasianego za 700 zł, znajdę wytchnienie. Zapożyczyłem się i zdecydowałem na paraliż napiętych bez ustanku, bolących permanentnie mięśni. Z początkiem kwietnia doszło do iniekcji toksyny botulinowej, po kilku tygodniach, podczas których nosiłem praktycznie stale silikonową szynę, udało się przegonić silny ból, który doprowadzał do wymiotów, szewskiej pasji i ogólnej pożogi. Przyszła poprawa. Pierwsze prawie bezbolesne oddechy musiałem przeznaczyć na odrobienie długów powstałych w wyniku leczenia (specjalistyczne usługi stomatologiczne w Poradni Dysfunkcji Narządu Żucia również nie są refundowane). Odpracowywanie długu było całkiem przyjemne, wróciłem przecież do aktywności, do działania, w końcu mogłem witać dzień, który miał swoje ramy niepołamane przez ból.

Coraz lepszy stan zdrowia skłonił mnie do przyjęcia propozycji mojego taty, który zechciał zasponsorować mi wyjazd do mojej przyrodniej siostry Kathleen. Siostra mieszka w Niemczech i (uwaga!) jest Niemką! (Nie będę się rozpisywał nad rodzinną historią "zerwanych więzi", o której możecie przeczytać w innym miejscu.) Nie odwiedzałem jej przez bagatela 5 lat! Choć moja siostra mieszka około 1,5 tysiąca kilometrów z dala ode mnie, żyje kompletnie inaczej, w wielu znaczących kwestiach nie potrafię się z nią zgodzić, to jest mi szczególnie bliska i... co tu dużo pisać - bardzo ją kocham. Ostatnie moje spotkania z nią, moim szwagrem i siostrzenicą, odbywały się w Polsce, tym razem kolej na podjęcie podróży należała do mnie... Kupiłem tanie bilety, spakowałem się i poleciałem.


Dobrze zrobiła mi ta zmiana horyzontu, czas spędzony z siostrą i jej rodziną, praca w ogrodzie, podczas której przerzuciłem 27 ton kamieni i nie wiem ile ton ziemi i trawy. Choć ból wracał, przychodziła refleksja, że warto walczyć, o zdrowie, o nadzieję. Jak nigdy wcześniej miałem okazję do długich rozmów z siostrą, zabaw bez końca z siostrzenicą...
Podróż do Niemiec i z powrotem stała się pretekstem, pozytywnym pretekstem, by odwiedzić rodzinę w Krakowie. Spędziłem u nich kilka dni w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Kuzynostwo zorganizowało wycieczkę z serii "Miasto w pigułce", a ciocia, która na co dzień gra w operze na instrumentach perkusyjnych, zabrała mnie na niezapomniany spektakl.
Wróciłem może ciut zmęczony pracą, ale bardzo radosny. Już nawet perspektywa kolejnego zastrzyku, a raczej kosztów z nim związanych, nie tak bardzo mnie paraliżuje. Powroty bólu są przykre, ale cichy głos podowiada, że warto działać, stawiać czoła. Wyjazd daleko pomógł mi odkryć ponownie to wszystko, co było zawsze blisko mnie - ludzi, którym na mnie zależy; marzenia, które porywają mnie od dzieciństwa; mądrość, o której niestety zbyt często zapominam...
Dziś w tej relacji wspomniałem krótko o ludziach, ale już za kilka dni opiszę wam, co za marzenia siedzą w mojej głowie i jaka to mądrość jest potrzebna, by móc te marzenia w życiu realizować... Tak, zgadza się - chcę też przywrócić blask Luckrowni. Nie pozostanę gołosłowny!
Ja niżej podpisany, przeznaczam dla niej szczególną rolę w moim na nowo budowanym mieście. :)




niedziela, 1 lipca 2012

Kac morderca

Dzyń, dzyń... Dzwoni pijane dziewczę, wymachując dzierżonym w ręku dzwonkiem. Dzwonek iście staroświecki, jak z podstawówki mojego dziadka. Dzwonienie przeplata się ze stukotem mnogich obcasów na kocich łbach i salwami kobiecego chichotu... Wieczór panieński idzie ulicą, a ulica zaproszona jest do niewybrednej zabawy. Na dźwięk dzwonka panna młoda rusza na polowanie, na łowy, niczym pies... na chłopy. I ja tam też wtedy, na ulicy... za blisko byłem. Młoda, z rozwianym białym welonem i sztucznym penisem w ustach, bez ceregieli i skrępowania zaczyna rozpinać mi koszulę. Stoję nieruchomo, jak w wojsku na baczność, z kamiennym grymasem zdziwienia. Przerywają się włókna materiału, guziki lądują na ziemię, a pocałunki nieznajomej na moim policzku. Nie, ja nie śnię... To się dzieje naprawdę!


Nie jestem święty. Nie chodzi o to, że sam nie imprezuję, że nie mam na swoim koncie wielu... aż za wielu szaleństw, takich czy innych. Wczoraj przytrafił mi się dziki pochlej. Dzisiaj od rana męczył mnie kac morderca. I dobrze, mam za swoje, stanowczo przeholowałem. Podczas tych chwil, kiedy głowa była za ciężka do dźwigania, złapałem prawdziwego moralniaka. Noc była za długa, zbyt pokaźnie zakropiona. Skończyła się szczęśliwie, ale nie musiała, bo traciłem kontrolę nad tym co wokoło. Skończyła się szczęśliwie dla mnie i dla innych, ale jak to mówi staropolska pieśń "A po nocy przychodzi dzień". Dzień przyszedł, wraz z dniem przyszło otrzeźwienie: Człowieku, co ty robisz? Przypominały mi się różne nocne, niekoniecznie szczęśliwe zdarzenia, których wówczas, na żywo, nie byłem w stanie rejestrować. Po kuracji coca-colowo-rosołkowej powstałem, wróciłem do siebie. Przez cały dzień jednak jedno pytanie nie dawało mi spokoju - Jak odrobić straty moralne?
W nocy narobiłem głupot, nie za wszystkie udało się przeprosić, nie wszystko da się ot tak naprawić. Może nic wielkiego, mimo tego ja czuję się dosyć niekomfortowo.
Stałem więc dziś zniesmaczony wobec panieńskiego orszaku. Kiedy flesz aparatu zgasł całkowicie (tak, tak, każda zdobycz musiała zostać uwieczniona na fotografii. Swoją drogą, ciekawe czy taki "trofeum album" to jeszcze zdjęcia ślubne czy już rozwodowe...), zagadała do mnie fotografka.
"Och, masz podartą koszulę! Ale wyglądasz teraz dużo lepiej." - zdecydowanie chciała mnie pocieszyć. Inna sprawa, chyba nie udało mi się ukryć mojej konsternacji.
"Wiesz, to tylko koszula, zaszyję lub wyrzucę, ale... Nie chciałbym, żeby moja przyszła żona podchodziła na ulicy do facetów z sztucznym penisem w ustach..." - wzruszyłem ramionami.
"Och, dobra, dobra... Jej przyszły mąż robi teraz dużo gorsze rzeczy" - trochę się uniosła ta całkiem sympatyczna dziewczyna.
Raz jeszcze wzruszyłem ramionami i dodałem na do widzenia:
"W takim razie życzę... wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia".

Kilka metrów dalej ponownie rozbrzmiał dzwonek, posypały się kolejne guziki, tylko tym razem fotograf nie zdążył uchwycić TEJ chwili, dla której warto żyć.
"Co ty robisz, dziewczyno?" - pomyślałem w duchu.

Kaca można wyleczyć, koszulę zaszyć lub kupić nową...
Gorzej przychodzi leczenie sumienia i łatanie rozdartego serca.


PS Miałem pomysł na inne przywitanie po mojej nieobecności... Chyba nie jest mi dane rychłe zwieńczenie relacji z trzech miesięcy mojego życia, podczas których naprawdę dużo się działo... Inaczej niż chciałem, ale wielce radośnie:
Witam w Luckrowni! :)