– Dzień dobry – przywitałem się z uśmiechem, tuż po naciśnięciu ostatniej klamki z dzisiejszego "obchodu". – Przyszedłem się zapisać – oznajmiłem od progu drzwi gabinetu zabiegowego elektromiografii.
– Aha, na pewno... – niesympatycznie burknęła kobieta w białym, bezdusznym fartuchu. – Ze skierowaniem? – dodała z neurotycznym naciskiem i roztrzepaniem.
– Tak, ze skierowaniem - odparłem na wpół radosny, bo w końcu udało mi się uzyskać ten świstek papieru, na wpół zmęczony miesiącami z bólem, godzinami spędzonymi w kolejkach do stada pań Halinek i lekarzy liczących sobie nie z rzadka 20 zł/min, po prostu zmieszany.
– A niby od kogo to skierowanie? – wymamrotała kolejna w mej historii przedstawicielka służb medycznych.
– Od pani doktor z gabinetu z naprzeciwka – podałem nazwisko, a powoli w mej głowie pojawiała się myśl o jak najszybszym „tył zwrot!”: zawieszeniu broni w walce z systemem.
– Aha, na pewno... Na pewno pana zapiszę – odpowiedziała z politowaniem kobieta, której za chwilę znowu przyszło mi opowiedzieć moją historię z bólem, na który dotychczas nie dostałem odpowiedzi, trafionego leczenia.
– I co się dzieje, no? Proszę mówić.
Niezbyt zachęcająco brzmiała ta prośba, ale mimo wszystko podałem drogocenny świstek i zacząłem powoli opisywać mój stan, bez zagryzania obolałych zębów i szczęki.
– Zaczęło się w wieku młodzieńczym, ale w ciągu ostatnich dwóch lat ból i połowicze napięcie mięśni twarzy, szyi i karku jest nie do wytrzymania. Uniemożliwia mi funkcjonowanie, zakłóca sen, kruszy zęby, powoduje wymioty… Obecnie jestem leczony na neuralgię nerwu trójdzielnego wysoką dawką karbamiazepiny… – starałem się mówić powoli, bez rozżalenia, z pseudo-lekarskim obiektywizmem, dorzucając po drodze nazwy substancji aktywnych, wykonanych badań, specjalistów i odwiedzonych poradni. Znam te szczegóły zbyt dobrze na pamięć.
– Proszę usiąść i mówić.
Usiadłem na krzesełku, dalej mówiłem ze spokojem, choć lekko zmieszany.
– A nawet, widzi pan… – po chwili kobieta zadawała pytania, stale komentowała moje słowa z pełnym i nieoszukiwanym zaangażowaniem i troską.
Minęło tak może pięć minut.
– Mam w głowie kilka nazw leków, które można by panu podać, chociaż ten, który pan obecnie przyjmuje też jest dobry. Jednak panu przydałaby się rehabilitacja. Są takie porażenia nerwu. Tu zapewne VII, nie wiem może V czaszkowego, prądem elektrycznym. Ale wie pan, nie takim słabym, bo to często nie pomaga pacjentom – roztaczała się wizja z ust lekarki, której kompetencje z każdym wypowiadanym przez nią zdaniem mnie zaskakiwały. – Potrzebny byłby taki o wysokim napięciu. Musiałby pan tylko uważać, żeby nie spaliło panu twarzy, bo po takim czasie z bólem mogły już nastąpić zaburzenia czucia…
– Jednak jest problem – zaczęła z innej strony, z krzywym grymasem jak na początku. – Do tego dalszego leczenia, o którym panu mówię potrzebne jest to badanie – wskazała na leżankę pełną elektrod przypiętych do maszyny EMG i ekranu. – Bez tego badania nic nie zrobimy, a wolne terminy są dopiero na czerwiec…
Perspektywa cierpień mnie przeraziła, zmartwiła chyba też lekarkę. W gabinecie rozległ się szelest kartek zeszytu z zapisami i cokilkusekundowe westchnięcia. Podmuch dobrej woli zatrzymał wertowanie zeszytu na kartach kwietniowych… Zostałem zapisany na połowę kwietnia z wielkim znakiem zapytania. To i tak dwa miesiące wcześniej niż standardowe przyjęcie.
Serdecznie podziękowałem. Wstałem ku wyjściu.
– Pana ten ból pewnie dopada sezonowo, prawda? – zapytała, kiedy już byłem przy drzwiach.
– Tak – padła z moich ust kolejna twierdząca odpowiedź w tym wywiadzie.
– Pewnie w zimie jest gorzej? – dopytała niczym w odruchu klamkowym.
– Zgadza się, jak raz mnie rozbolało i napięło w lutym, to puściło dopiero w lipcu… – wypowiedziałem pierwszy raz z rozżaleniem, prawie ze łzami, przy naciśnięciu ostatniej klamki tego długiego dnia spędzonego w przyszpitalnej przychodni.