poniedziałek, 9 stycznia 2012

Nieszczęśliwi ludzie
ciągle TO robią

      Dla położnych, dyżurujących na porodówce często po kilkadziesiąt godzin z rzędu, wszystkie noworodki wyglądają tak samo. Mimo dokładnej miarki w oczach: 57 cm, 3,60 kilo, 10 punktów w skali Apgar, nie trudno o pomyłkę. Jedynie matka, rodzicielka w małej twarzyczce rozpoznaje rysy bliskich osób, to dla niej oblicze nowo narodzonego dziecka jest najbardziej znane. Takich rysów nie doszukała się moja mama podczas przygotowań do pierwszego karmienia. To nie moje dziecko, moje nie było takie kostropate. Nie znam, zabierzcie je ode mnie! - wzdrygnęła się, nie chcąc podać piersi niemowlęciu przed sobą. Miała rację, to nie byłem ja. Kilka chwil wcześniej moim kocykiem przykryto innego chłopca. Nieopatrznie podmieniono mnie w szpitalu.

     Z początku padły podejrzenia "kolejna położnica z depresją poporodową", a po krótkim dochodzeniu - słowa przeprosin ze strony zastępu pielęgniarek obejmujących dyżur dnia 3 września 1985 roku w jednym z polskich, miejskich szpitali. Na szczęście odnaleziono chłopców z pomylonymi kocykami. Mama szybko ochłonęła, tuląc z powrotem mnie, swojego synka. Nie awanturowała się dłużej, dobrze znała realia pracy na oddziale, dlatego sama po szkole pielęgniarskiej wolała zatrudnić się w przychodni, a nie w szpitalu, gdzie było i wciąż jest ciężko... pod każdym względem. Choć dziś mama z uśmiechem opowiada mi o tej historii, to ja zastanawiam się, czy w jakiś sposób nie jest przyczyną mojego skrzywienia, czy nie skutkuje jako dotychczas nieopisany syndrom podmienienia. Przez całe życie doskwiera mi przypadłość, z którą zazwyczaj sobie nie radzę, która potrafi trawić mnie każdego dnia i wszelką radość obrócić w perzynę. Nieustanna skłonność do porównywania się z innymi nad wyraz często zamienia moje życie w koszmar (napomknąłem o tym problemie w relacji z Madrytu).
     Nie muszę się długo rozglądać wokoło siebie, by dostrzec ludzi, którym lepiej się powodzi, którym życie jakoś się ułożyło, a los zawsze im sprzyjał. Jeden jest starszy ode mnie tylko o 2 lata, a ma już żonę i gromadkę dzieci, firmę, dom na kredyt. Ten z głową pełną pomysłów na przyszłość, mój rówieśnik, świeżo upieczony pan magister zaraz się żeni. Inny jest młodszy i rozpoznaje wolę Bożą konkretnie, w seminarium, pewnie dlatego że jest z dobrej rodziny, normalnej. Tymczasem ja... Ja tego nie mam. I bilans wychodzi jednoznacznie źle, zawsze niekorzystnie dla mnie. Przeglądam się w życiu innych jak w lustrze, które zawsze moim oczom przedstawia wykoślawione odbicie i skutecznie utwierdza w złudnym przekonaniu, że najwidoczniej ze szczęściem nie jest mi do twarzy. Jak się okazuje, zdaniem ojców duchownych i psychologów, mędrców, ascetów i seksuologów ciągłe porównywanie się do innych wokoło jest przypadłością ludzi nieszczęśliwych, wiecznie niezadowolonych z życia.
    Kiedy patrzę na moich znajomych, łatwiej jest mi dostrzec tę jedną, ładniejszą i weselszą stronę medalu, drugą, bardziej przykrą z kolei umniejszam lub całkowicie wypieram. Nakręcam się wtedy, że cierpię tylko ja, a nawet jeśli cierpią inni, to ich cierpienie jest niewspółmierne do tego, co ja odczuwam. Sztuką w moim życiu jest umiejętność tłuczenia w drobny mak tej mamiącej tafli szkła lub... przechodzenie na jej drugą stronę, która od środka okazuje się nie być tak kolorowa na jaką z pozoru wygląda. Cierpienie bowiem dotyka każdego, tylko zawsze inaczej. O życie w bezkresnej szczęśliwości oskarżam najczęściej tych, których nie znam dobrze, z którymi nie miałem okazji (z różnych względów) porozmawiać o ich prozaicznych bolączkach bądź prawdziwych dramatach.
     Pamiętacie pewnie przypowieść z Ewangelii o modlitwie faryzeusza i celnika, pierwszy dziękował za to, że nie jest takim grzesznikiem jak ten drugi, który w tym czasie u progu wejścia do świątyni zanosił lament do Boga i prosił o miłosierdzie. Moja potrzeba porównywania się podyktowana jest pragnieniem "bycia lepszym" albo "tak beznadziejnym, że aż najlepszym w swojej własnej beznadziejności". Ciągłe uwieszanie się na zasługach lub błędach innych ludzi to nic innego jak pierwszy z grzechów głównych - pycha. Pyszałkiem będzie ten, kto uważa się za świętszego, mniej winnego, lecz pychą grzeszy również ten, który w swoich własnych oczach uchodzi za największego grzesznika. Prawdą zaś jest, że "wszyscy jesteśmy grzesznikami", każdy jest skłonny do grzechu tak samo, jeśli nie zechce współpracować z łaską Bożą. O ile pycha jest zapalnikiem porównywania, o tyle zazdrość, kolejny z grzechów głównych, jest wynikiem całej reakcji. Nie należy też przeoczyć produktu ubocznego, jakim jest smutek, czasem gniew, lenistwo. Celnik ze wspomnianej przypowieści dobrze zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i Kto może go uratować. Dlatego na modlitwie proszę o pokorę celnika.

     Lekarstwem na ciągłą, neurotyczną potrzebę porównywania się, stawania w szranki z prawie każdym napotkanym człowiekiem, startowania w konkursach na tego najlepszego, najbardziej inteligentnego, zaradnego i och, ach, boskiego... jest pokorna modlitwa oraz dziękczynienie za moje miejsce na ziemi. Bóg przewidział mnie takiego, w takiej, a nie innej rodzinie, przewidział historię życia nie do skopiowania czy podrobienia, też tę historię zapisaną w lekarskich papierach, i właśnie takiego chcę dziś mnie zbawiać. On nie chce mnie podmienić na kogoś innego, bo kocha mnie takim, jakim jestem... Mnie właśnie, bez moich mentalnych poprawek i zażaleń, reklamacji i frustracji - prawdziwego Luca 100%, nieoglądającego się na innych, przeżywającego godnie z Bogiem swoje sukcesy i porażki.



6 komentarzy:

  1. Często pociąga nas to, czego nie mamy, wyłącznie z samego faktu "nie posiadania" - braku możliwości uczestniczenia w danej roli, a tym samym wyobrażenie o jej przyjemności. Ta "niedostępność" i pozytywne wyobrażenie na temat tego, co czai się po przekroczeniu tej granicy niedostępności, nakręca nas jeszcze bardziej... Całkiem niedawno pomagając znajomej w opiece nad 2 małych chłopców, 4-latek stanął na przeciwko potężnej szafki obłożonej zabawkami i mówi do mnie, że chce zabawkę wskazując na najwyższą półkę. Już małe dziecko pragnie tego, co w danej chwili jest dla niego niedostępne, ale ujarzmione wzrokiem i wyobrażeniami. Za każdym razem chłopcy chcieli coś, czego nie mogli zrobić, dostać, coś czego nie mogą posiąść... Chcą przykleić do ściany rysunek nie mając taśmy, mając już taśmę pragnienie przyklejenia przerodziło się w nic nie znaczącą, nieatrakcyjną czynność, porzuconą po upływie chwili..., chcą zjeść coś czego akurat nie mają, mając to, nie chcą tego jeść... bijąc się o samochodzik (stary i obdarty stojący na najwyższej półce), mając 20 innych w zasięgu ręki, będą marudzić aż dostaną ten niedostępny "idealny" w ich wizji... mając go uznali po 5 minutach, że jest bleee, bo koło odpadło... I tak oto obiekt, który z racji swej niedostępności, stał się pociągający, idealizowany, wpisywany w najwyższe ramy piękna, porównywany z innymi na łamach własnej wyobraźni, wraz z możliwością posiadania i poznania, okazał się czymś słabym i wadliwym. Nigdy nie wiemy, czym okupione jest życie drugiego człowieka. Osobiście rzecz ujmując, mimo, że nad tym pracuje, ja do dziś mam problem z poważnym traktowaniem cudzego cierpienia (i nieporównywaniem go do własnych problemów), gdy oscyluje ono wokół złamanego paznokcia czy też syndromów "depresyjnych" w odpowiedzi na porażkę w stylu: "byłam dziś na zakupach i nie znalazłam odpowiedniej sukienki - dół :(((". Ludzie lubią też utwierdzać siebie i innych w ogromie swego cierpienia, im bardziej cierpimy, tym bardziej czujemy się nietuzinkowi...Nie dotyczy to wyłącznie ludzi prawdziwie i głęboko cierpiących z powodu braku miłości,nie zaspokojenia pragnień duchowych, braku poczucia bezpieczeństwa, braku bliskości w rodzinie, ale też i tych od "paznokcia i sukienki". Cierpieniu towarzyszy ocieranie się o skrajności doznawanych uczuć i myśli czyli właśnie ta pycha o której słusznie piszesz... Łatwiej modelować rzeczywistość na taką, która podsyca w nas te skrajności, pielęgnuje zafałszowany obraz siebie i innych. Łatwiej, bo nie musimy się z nią konfrontować, konfrontacja być może niejednokrotnie wyprowadziłaby nas z błędu czucia i myślenia. Mnie wyprowadza na każdym kroku...to wspaniałe, choć niejednokrotnie bolesne - możliwość utwierdzania się w prostej prawdzie: "nie wszytko jest tym, co widzisz".

    Mój łasy na pisanie umysł wytworzył bardziej analityczny wywodu, ale by nie utracić resztek przytomności za dnia, postanowiłam już pójść spać, niebawem rozbuduję tę myśl... Trzymaj się i bądź silny.
    Do Wielkiego Postu jeszcze trochę... ale już muszę poćwiczyć się we wstrzemięźliwości od pisania... ;-)

    Coś radośniejszego na koniec dnia - dla odświeżenia serca na upragnioną niekorzyść umysłu:

    http://www.youtube.com/watch?v=YIYqlRn6Hu0

    Paulina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja czytam ten komentarz i się zastanawiam, tylko się zastanawiam... Na razie tylko się zastanawiam. :)

      Usuń
  2. Luc... dadam jedno: U mnie gdyby nie dystymia kasujaca w 80% mozliwosc dzialania nie bylbym wierzacy. Nie bylbym w pelni czlowiekiem. Cierpienie kształtuje, sprawia ze stajesz sie bardziej... swiadomy i mądry. Sprawia ze pragniesz znalesc wyjscie, a tak naprawde jest tylko jedno: Bóg.
    Z takiej perspektywy zaczynasz dziekowac Bogu za to co masz i za to jaki jestes. Wiesz ze twoja/moja historia jest po prostu inna. Ze to po prostu inna droga uswiecania sie.
    Poza tym nie robilbym w zyciu takich niestandardowych rzeczy jakie teraz robie.
    Co by mnie czekalo zawodowo gdybym robil kariere jako najemnik? 9 godzin w Mordorze codziennie?
    Dystymia pozwolila mi uniknac horroru biura, pozwolila jasno widziec potwornosc takiego zycia i szybko zrezygnowac z tego. I za to tez jestem wdzieczny Bogu i swojemu zyciu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może błahe będzie to, co teraz napiszę... Ale muszę napisać. Ja dzięki dołkom dostrzegam radość, potrafię się cieszyć, doświadczać radości jako daru z nieba.
      Dzięki napięciu mięśni zacząłem uczyć się je rozluźniać i rozciągać w tańcu. Teraz bardzo lubię tańczyć, choć to niektórym zalatuje utratą męskości i zachowaniem na granicy pedalstwa. Facet nie może cieszyć się podczas tańca. A ja... Jak jest jeszcze w tym tańcu partnerka, która Ci ufa, nie boi się pokazać... Ech...
      Ostatnia sprawa, też ważna, podczas choroby zacząłem pisać blog... Blog może pisać każdy, nawet ten człowieczek pogrążony w depresji, na psychotropach, po psychozie... Ja nie miałem innej okazji do pisania, jak tylko na blogu. I pokochałem tę czynność, chciałbym kiedyś pracować przy tekście.

      Dziękuję za Twój komentarz.

      Usuń
  3. Co ja paczę? Kto mi podlinkował to "złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy"? Żenua.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw swój nick lub adres. Lepiej gada się z kimś konkretnym niż z Anonimem. ;)