piątek, 16 listopada 2012

Późne odpępienie


Jesteś na ulicy, nagle kobieta w zaawansowanej ciąży zaczyna rodzić. W jej pobliżu jesteś tylko ty. Co robisz? - pewnego razu znajoma, wówczas studentka I roku położnictwa, zaczęła mnie gorączkowo wypytywać, by upewnić się, czy informacje, dopiero co zasłyszane na wykładzie, mają swoje potwierdzenie w rzeczywistości.
W porządku - kontynuowała po usłyszeniu moich wstępnych odpowiedzi - zadzwoniłeś po pogotowie, kobiecie odeszły wody, więc położyłeś ją i przygotowałeś jakieś swoje/cudze ubrania. Akcja trwa bardzo szybko, mija chwila, dziecko jest już na świecie. Co robisz z pępowiną? - i to było kluczowe pytanie...
Po jęku namysłu wykrztusiłem z grymasem: Odgryzam?
Okazało się, że odpowiedziałem zgodnie z informacjami na wykładzie. Jest jakoś w nas, ssakach łożyskowych, zapisane to odgryzanie pępowiny, ale w takich ekstremalnych warunkach bezpieczniejszym rozwiązaniem jest podobno przecięcie pępowiny ostrym narzędziem, uprzednio wyjałowionym chociażby gazetą, a dokładnie farbą drukarską, która posiada właściwości antyseptyczne. Tak powinno wyglądać odpępienie noworodka powitego na ulicy, a co jeśli dziecko w domu jest już na tyle dojrzałe, że mogłoby być obowiązane uiszczaniem bykowego, a mimo tego pępowina nadal jest nieprzecięta? Kiedy dorosły, chcąc nie chcąc, żeruje na rodzicach, a sam nie może się rozwijać? Wtedy zamiast gryźć się z rodzicami, syneczek musi brutalnie odgryźć pępowinę. Dlatego opuści człowiek swego ojca i matkę, zaciśnie zęby na tej niewidzialnej nitce, która z pępka wychodząc, niebezpiecznie zaciska się na szyi, i rozszarpie ją. Ojciec się nie wykrwawi, matce serce nie pęknie, a dorosłe dziecko nauczy się oddychać.


Kochani czytelnicy Luckrowni, napijmy się szampana, jest wyjątkowa okazja!
Dokładnie dziś mija miesiąc, jak wyprowadziłem się z domu (ale tak na serio, serio).
Oj, przepraszam, jest mały problem. Wczoraj przyszedł rachunek za prąd i nie stać mnie już nawet na najlichszego ruskiego sikacza z bąbelkami...
Pozostaje wam wysłuchanie mojej opowieści o późnym odpępnieniu przy kubku taniej herbaty (umyłem na szczęście naczynia).

Długo przymierzałem się do tego kroku: wyjścia z domu... niewoli. Domu, który z roku na rok, zamiast pomagać, bardziej przeszkadzał w działaniu. Miała miejsce już jedna wyprowadzka w moim życiu, ale udawana, bo w zasięgu domowego wifi. Co tu dużo mówić, nie stać mnie na samodzielne utrzymanie. W tym temacie niewiele się zmieniło. Leczenie, ciągłe pożyczki na zastrzyki, małe szanse dorobku, uciążliwy oddech Pani D. gdzieś na plecach. Jednak kilka tygodni temu pojawiły się perspektywy na wolne miejsce w bardzo tanim lokum, które od jakiegoś czasu zajmuje mój znajomy. Dłużej już nie mogłem zwlekać z decyzją, nadarzyły się przecież wyczekiwane "dogodne okoliczności". Trzy kartony, dwie torby i krzyżyk na drogę.

Początki były trudne. Nie dość, że mieszkanie okazało się ciut zapuszczone, to w miarę upływu czasu coraz dotkliwiej przekonywałem się, że od teraz mieszkam po tej drugiej, z pozoru gorszej stronie miasta. Pierwszym i niezastąpionym prezentem przyniesionym do mojego, jeszcze nieprzytulnego gniazdka, była wielka butla domestosu, wraz z którym, dzień po dniu, gromiłem i grzyb, i zarazki. Do mojej kieszeni, po raz pierwszy w życiu, zawitała karta miejska, dzięki której każdy autobus, nawet najbardziej wypchany, i każdy trolejbus, także ten nieporuszony żadną energią kosmiczną na pochyłej ulicy, stał się mi bratem dnia codziennego. Poczułem się jak turysta, który zwiedza dotychczas nieznane zaułki w miejscu swojego urodzenia. "Przystanek Przyjaźni", "Przystanek Fabryka Wag" czy "Przystanek Cukierków Pszczółka" - nic tylko wsiąść do autobusu bylejakiego.

Po miesiącu czuję się tutaj już bardziej u siebie. Już nie zaskakuje mnie tak bardzo widok puszystych pań na zajęciach fitness w domu kultury, przywykłem do zapachu marihuany na klatce schodowej (Ej, ty jesteś z policji?), nie krępuje mnie monitoring, a ciągły hałas z trasy szybkiego ruchu, która przebiega przy moim łóżku niemalże (panie, kiedyś tu tylko łąki były), rekompensują zauważane zza okna nagminne stłuczki, oczywiście bez ofiar. Nade wszystko warty swojej ceny, czyli trudu podjęcia odpowiedzialności finansowej połączonej ze znacznym zaciśnięciem pasa i wzrostem troski o byt, jest dystans do rodzinnych problemów, których i tak już nie potrafiłem rozwiązać, będąc w tyglu zdarzeń. Nieśmiało do głosu dochodzą moje własne myśli o tym, jakim człowiekiem jestem lub jakim człowiekiem mogę być, tłumiąc stopniowo słowa rodziny o tym, jakim oni mnie widzą lub chcą mnie widzieć.

Mam nadzieję, że na tym jednym miesiącu się nie skończy, że przede mną jeszcze lata poza domem. Wiadomo, jest dużo trudniej: uczelnia, dorywcza praca, biblioteka, fizjoterapia, doprowadzanie kawalerki do stanu używalności, dłużące się podróże komunikacją miejską... Ale chyba takimi zasadami rządzi się, coraz częściej przereklamowana dorosłość: że nie robi się tego, na co ma się ochotę, ale to, co trzeba, co niekoniecznie nam się podoba. Moje odpępnienie następuje późno. Można podejrzewać, że jest trudniejsze, ale z drugiej strony - może bez ryzyka rozczarowań dorosłym życiem, które więcej wymaga obowiązków niż oferuje przyjemności. Nie wyprowadzałem się w imię wolności, zabawy i świętego spokoju - nie te lata, żeby mieć nabitą głowę takimi złudzeniami.

Często wyglądam za okno. Nad sznurkiem samochodów rozpędzonych na trasie, wyrasta blokowisko, a z daleka wyłania się ta sama najwyższa wieża miejska, którą niegdyś widywałem z mojego byłego pokoju, po drugiej stronie miasta. Tyle, że wtedy w pięknym otoczeniu kasztanów i zieleni, na której unosiły się dachy śródmiejskich kościołów i kamienic. Nadal widzę tę samą wieżę, ale z drugiej strony. Widok ten sam, ale całkiem inny.


Jeśli skończył wam się kubek z herbatą, to pamiętajcie, zawsze zapraszam...
do siebie. ;)



12 komentarzy:

  1. Gwoli wyjaśnienia - przy porodzie na ulicy, w domu bez pomocy profesjonalnej położnej z pępowiną najlepiej nic nie robić, zostawić ją na razie tak jak jest ;) Nie odcinać, nie odgryzać ;)

    W temacie - Gratulacje z powodu usamodzielnienia! To wazny krok! :) I powodzenia!

    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapamiętam, ale odgryzania swojej nie żałuję. :)

      Usuń
  2. Celebruję twoją wyprowadzkę sącząc cup of tea. Cup of tea to nie szklanka herbaty, nie coś do picia. To absolutna magia. Tego mnie nauczyła moja pierwsza nauczycielka angielskiego w Anglii. Więc wznoszę moją tea na twoje zdrowie. To fantastyczna wiadomość. Iwona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cup of tea wypita o porze innej niż godz 17???
      Tak się godzi? ;)
      Pozdrawiam wierną czytelniczkę z Wysp.

      Usuń
  3. Ja właśnie się przeprowadzam... ale nie są to niestety trzy kartony i dwie torby, a "odrobina" więcej. Więc zazdroszczę.
    Trzeci jest natomiast dzień, który się z tym tematem zmagam i przyznam, że już mnie to przestaje bawić.
    Wytrwałości życzę i pozdrawiam domestosa- wiernego kompana, jak się zdaje, każdej przeprowadzki.
    Wanda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze - ja później jeszcze dowoziłem do domu trochę gratów, a to kurtkę zimową, a to jakieś spodnie, jeszcze jakieś książki itd.

      Dzięki za życzenia, będzie dobrze - zostało mi jeszcze pół butelki.

      Życzę radosnego poprzeprowadzkowego odpoczynku w nowym miejscu. :)

      Usuń
  4. Nie tak dawno przeprowadzałam się do mojego księcia z bajki, na ktorego czekałam całe życie. Właściwie przeprowadzam sie do dziś. I tak powoli oswajamy tę naszą przestrzeń. Życzę dobrego oswajania swojej.

    OdpowiedzUsuń
  5. powinienes pisac ksiazki:) gratuluje i powodzenia, to bardzo dobry etap zycia! nawet jak jest trudno - satysfakcja gwarantowana!

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw swój nick lub adres. Lepiej gada się z kimś konkretnym niż z Anonimem. ;)