czwartek, 15 września 2011

Przepis na luckier

     Jak podają wyniki ostatnich badań, połowa czytelników Luckrowni nie ma pojęcia, czym jest luckier, ale zapewnia bez żadnych wątpliwości, że smakuje on jak radość. Większość odwiedzających przyznaję palmę pierwszeństwa luckrowi pośród innych wyrobów w swojej klasie. Przypomnę tylko, że kilka dni temu zegar wybił sześć miesięcy od otwarcia Luckrowni, a za chwilę licznik umieszczony na jej drzwiach ukaże dumne 10 tys. uchyleń. Te statystyki skłaniają mnie, by w progach mego miejsca wyłożyć kawę na ławę i podzielić się z Wami przepisem na może nie do końca znany, ale wielce lubiany i doceniany przez Was luckier.

      "Dodaj luckru z plazmy białek, pudru cukru" - to hasło z szyldu Luckrowni, niezmienne od początków jej istnienia. Jest streszczeniem idei miejsca, które sygnuje, a zarazem skrótem składu kluczowej substancji, dzięki której to miejsce powstało i nadal istnieje. Luckier, który macie okazję poznawać wprost lub smakować go pośrednio, kiedy nie układa się w swoje siedem liter, ale wypływa z przestrzeni wykreślonej przez zdania i akapity, składa się z niczego innego jak z białka i cukru pudru, specjalnie ze sobą połączonych. Czym jest białko, a czym cukier puder, jak odbywa się ucieranie? - zdradzę te tajniki prezesa Luckrowni.

(Warto w tym miejscu zapoznać się z króciutkimi postami o luckrze, które opublikowałem dotychczas. Z nich dowiecie się, że
(1)luckier ma w sobie to "coś",
(2)wpływa korzystnie na każdego,
(3)smakuje jak radość, a może też jak miłość.)

     Sporządzanie rzeczonego luckru odbywa się w analogicznym procesie, w którym powstaje zwykły lukier, serwowany kiedyś zapewne przez Wasze babcie lub mamy jako dodatek do pączków, babek czy inszych ciast. Tak samo, jak przy przygotowaniu tradycyjnego lukru, musimy rozbić jajko, a oddzielone białko utrzeć z odpowiednią ilością cukru pudru - tyle, że wszystkie te składniki i procesy w przypadku luckru z Luckrowni są pewną metaforą. Spróbuję po mojemu objaśnić Wam powstawanie luckru.
      Zgodzicie się ze mną wszyscy, że jajko łatwo skojarzyć z życiem, przecież według naszej chrześcijańskiej tradycji dopatrujemy się w nim symbolu Zmartwychwstania Chrystusa i odradzającej nadziei na życie wieczne. To życie składa się z widzialnych z daleka trzech sfer: skorupki, białka i żółtka (potwierdzenie tych danych znajdziecie w podręczniku każdego pierwszoklasisty, jeśli sami jeszcze nie rozbijaliście żadnego jaja). I tak, zaczynając od środka, żółtko z przyklejoną komórką jajową jest esencją życia, takim jego elementem, dzięki któremu życie może wzrastać. Żółtko bez większych wysiłków kulinarnych świetnie smakuje i bez wątpienia jest źródłem wielu substancji odżywczych. Dalej, wokół żółtka, jest białko, niby niepotrzebna mieszanka zwykłej wody i powszechnie występującej w przyrodzie albuminy, wygląda ono niewyjściowo, smakuje kiepsko, nawet gorsze z niego wychodzą odżywki na włosy niż te z żółtka. Mimo wszystko białko jest niezastąpione - stwarza ochronę dla zaczątków życia, a potem mimo, że nie karmi, to umożliwia przebieg wszystkich procesów życiowych dla rozwijającego się wewnątrz zarodka. Ostatnia zostaje wapniowa skorupka, to ona chroni przed całym światem, choć tak naprawdę posiada niewidoczne dla oka pory, dzięki którym w jajku zachodzi wymiana gazowa. Tymczasem, by nowy organizm mógł dalej się rozwijać, skorupka musi zostać zniszczona i to od środka.
      Zatem najpierw rozbijamy życie, niszczymy skorupkę, która wcześniej nas chroniła, ale teraz przeszkadza w rozwoju i nie pozwala ujrzeć świata takim, jakim jest - zobaczyć rodziców, rodzeństwo, wskoczyć do wody, wyruszyć na podbój przestworzy, pokochać drugiego. Odsłaniamy się przed innymi, jak pisklę, małe i brzydkie, lecz pełne chęci do życia. Potem bierzemy z życia to, co nadal jest, zawsze było, choć bardziej widoczne jest dla nas, kiedy jesteśmy podrośnięci (dorastający człowiek właśnie zaczyna zdawać sobie sprawę, że białko jest jakby głównym składnikiem życia, wypełniającą plazmą). To wszystko, czego możemy się łatwą ręką pozbyć, co wydaje nam się na co dzień całkowicie zbędne albo omyłkowe, przez co cierpimy... Bierzemy więc białko, bo pokłady żółtka kiedyś się kończą. Do białka dodajemy cukier puder, który ja rozumiem jednoznacznie jako Słowo Boże o niekończącej się Miłości. Sam cukier puder - racja, potrafi wzbudzić zainteresowanie, bo wygląda jak magiczny proszek - jest bardzo słodki, jednak nie został stworzony po to, by istnieć dla samego siebie. Sam cukier puder to puste słowa jak puste kalorie. Nabiera wszak mocy, kiedy zmieszamy go z białkiem. Kiedy Słowo Boże mieszamy z tymi wydarzeniami z życia, w których kompletnie nie widzimy sensu, kiedy tym Słowem tłumaczymy własne historie i histerie, wtedy ucieramy luckier. Ten proces łączenia nie odbywa się oczywiście przy swobodnym machaniu łyżeczką, nie przypomina relaksującego słodzenia kawy czy herbaty. Polega natomiast na energicznym i długotrwałym, wręcz mozolnym ucieraniu, tarciu, czasem powodującym ból nadgarstka i palców, niekiedy prowadzącym do wyczuwalnego rozgrzania samego naczynia. Ręce wtedy potrafią rozboleć od wznoszenia się z prośbą ku górze, a my całym swoim istnieniem gotujemy się na słowa, że Bóg nas kocha w każdej sytuacji, słysząc je w obliczu cierpienia, choroby i śmierci. Luckier zatem jawi się jako refleksja, owoc szczęścia i radości połączenia Słowa Bożego z naszym życiem, konkretnym wydarzeniem. Jest utarty, czyli rodzi się przy Bożym wysiłku, nieustannym ścieraniu się, miotaniu między białkiem a cukrem, między życiem, które nas przygniata a Słowem, które nas uwzniośla. I pokrywanie luckrem, dekorowanie nim wszystkiego wokoło ma stać się utartym zwyczajem, by nasze życie zawsze smakowało nam samym i innym.
      Taki oto luckier przyświeca Luckrowni od pierwszego pomyślunku o niej. Tego właśnie luckru często smakuję, nie jeden raz walczę o niego. Być może moje rozważania uznacie za naiwne, jakkolwiek dla mnie są bardzo pomocne. Nie chodzi o to, że Luckrownia ma być zbiorem moich wydumanych świadectw, ale dokładniej o to, że sama jest świadectwem. Dla mnie na pewno, dla Was - a kto to wie? Mimo powierzenia Wam mojej tajemnicy, sekretnego przepisu na Luckier, nie zamykam Luckrowni.


4 komentarze:

  1. Witaj Mistrzu Luckrowni. Blogspot łaskawie pozwolił mi dziś skomentować. Nie jestem pewna, czy to już na stałe, bo kiedyś też się ucieszyłam, że mogę, a to był tylko jeden dzień... A może to sprawka św Stanisława Kostki, że dziś..? Któż to wie...
    Świetne ujęcie tematu tak rozumianego luckru. Masz szczęście, że nie zamknąłeś Luckrowni, bo obiecywane kropid..um by Cię nie ominęło. Pozdrawiam niedzielnie. anna s.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznam się, że bardzo liczyłem na Twój komentarz pod tym właśnie postem. Jesteś jedną z wierniejszych czytelniczek, a ten powyższy post dotyczy mojego blogowania.
    Oczywiście samo zapytanie o przyszłość Luckrowni było lekką prowokacją, lecz teraz nie wiadomo, jak posłuży jej wyłożenie kawy na ławę...
    Odpozdrawiam niedzielnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zadziwiasz mnie nie po raz pierwszy... Nie sądziłam, że do takich wniosków dojdziesz, więc tym bardziej ucieszyłam się tak miłym zakończeniem refleksji ;)

    Pozdrawiam serdecznie!
    Anka (autorka "złotych notatek")

    OdpowiedzUsuń
  4. A wcześniej to kiedy, czym?
    Pozdrawiam również :)

    OdpowiedzUsuń

Zostaw swój nick lub adres. Lepiej gada się z kimś konkretnym niż z Anonimem. ;)